Artykuly prasowe i zewnętrzne

Gulbinowicz

Z Wilna do Wrocławia 

Rafał Bubnicki

Fragment książki "Rozmowy z Kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem" dotyczący 80 milionów Solidarności.

 

Miliony w rezydencji

Uczestnicy słynnej akcji wyprowadzenia z banku i ukrycia 80  milionów dolnośląskiej "Solidarności" milczeli przez wiele długich lat. O udziale w tej operacji Księdza Kardynała Henryka Gulbinowicza wiedziało wiele osób z podziemnego kierownictwa "Solidarności", ale do końca lat 90. żadna z nich nie ujawniła szczegółów dotyczących Jego roli w tej historii. Pierwszy zrobił to sam Kardynał, który w książce "A Kościół trwa" przyznał, że ukrywał pieniądze, a w wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej" w 2002 roku opowiedział, że rezydencji arcybiskupów wrocławskich ukrywał się Władysław Frasyniuk, lider dolnośląskiej "Solidarności". Dopiero jednak gdy poinformował, że na wiosnę 2004 roku przechodzi na emeryturę, fala wspomnień popłynęła szerokim nurtem. Z cienia wyszli także, dotąd nieznani , bohaterowie tego wydarzenia.

W dniu, kiedy w telewizji rozpoczął się propagandowy show związany z ukryciem przez nas 80 milionów, przyszedłem do konspiracyjnego mieszkania, w którym ukrywali się Basia Labuda i Władek Frasyniuk. Gdy usłyszeliśmy informacje o pieniądzach, wybuchnęliśmy katartycznym śmiechem. Dopiero wtedy doszło do nas, jaki numer zrobiliśmy Służbie Bezpieczeństwa. Gdy zobaczyliśmy, jak SB szaleje, zrozumieliśmy, że to jest wydarzenie spektakularne, Które ma znaczenie nie tylko praktyczne, ale przede  wszystkim polityczne i propagandowe - wspomina pierwsze dni stycznia 1982 roku Józef Pinior, ówczesny rzecznik finansowy dolnośląskiej "Solidarności". Decyzja o ukryciu pieniędzy związkowych zapadła w drugiej połowie listopada 1981 roku. Podjęliśmy ją w wąskim gronie działaczy, do których mieliśmy największe zaufanie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że władze szykują rozwiązanie siłowe. Przepowiadał to Kornel Morawiecki.Zarząd Regionu wydał instrukcję o tworzeniu tajnych komisji zakładowych. Podjęliśmy decyzję o zezłomowaniu starych maszyn poligraficznych znajdujących się  w siedzibie Zarządu Regionu, a faktycznie po cichu przekazaliśmy je Morawieckiemu ( dostaliśmy wtedy nowe maszyny ze Skandynawii). Powiedziałem, że ma dyskretnie wyjąć pieniądze z banku. Z zachowaniem wszelkich reguł konspiracji. Poinformowałem go też, że od strajku sierpniowego pieniądze w czasie kryzysów deponowaliśmy w kurii arcybiskupiej. Powiedziałem, że ma to załatwić, i więcej się tą sprawą nie zajmowałem. Decyzja była nie formalna - opowiada Włatsław Frasyniuk, szef dolnośląskiej "Solidarności".

Sejf w kurii

Dolnośląska "Solidarność" po raz pierwszy zdeponowała pieniądze w kurii na Ostrowie Tumskim tuż po strajku sierpniowym w 1980 roku. 
Organizacja nie miała wtedy osobowości prawnej i nie mogła korzystać z banku. Przechowywane środki związek później odebrał. Po raz kolejny wykorzystano taką możliwość w czasie kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 roku. Do kurii trafiło wtedy 10 milionów złotych. Wszystko przeprowadzono jawnie, a pokwitowanie depozytu znajdowało się w siedzibie Zarządu Regionu. Pieniądze były w kurii do chwili ogłoszenia stanu wojennego. -Zostały tam trochę przez "zasiedzenie" - mówi Władysław Frasyniuk. W listopadzie 1981 roku wszystko przebiegało już inaczej.

Pamiętam, że pojedynczo wchodziłem z wybranymi członkami prezydium Zarządu Regionu i doradcami z siedziby "Solidarności" przy ulicy Mazowieckiej. Były to wybrane osoby, nie ze względu na brak zaufania, lecz wymogi bezpieczeństwa. W konspiracji, gdy o czymś wiedzą dwie osoby, to o jedną za dużo - opowiada Pinior. - Rozmawiałem na pewno z Karolem Modzelewskim, Barbarą Labudą, Mieczysławem Zlatem, Staszkiem Huskowskim i Edwardem Majką. (Edward Majko we wrześniu 1986 roku zginął w wypadku samochodowym. Drugą ofiarą tego wypadku był pułkownik Anatol Pierścionek, wysoki oficer SB, który w roku 1982 kierował akcją ujęcia Władysława Frasyniuka. Sprawa jest do dzisiaj niewyjaśniona - przyp. R.B.). Później sporządziłem tekst uchwały, w której prezydium Zarządu Regionu upoważniało mnie do zabezpieczenia majątku związkopwego na wypadek uderzenia w "Solidarność". Uchwała miała datę 2 grudnia 1981 roku, nie było w niej jednak ani słowa o podjęciu 80 milionów złotych. Członkowie zarządu zapewne sądzili, że podobnie jak w w czsie kryzysu bydgoskiego, podejmę 10 milionów złotych. Pinior uważa, że schowanie pieniędzy u arcybiskupa Gulbinowicza było najlepszym rozwiązaniem. - Nie wiedziałem, co się z nimi stanie. A jeśliby się coś stało, pozostałby zarzut: nie rozliczyli się z pieniędzy. Kardynał swoim autorytetem gwarantował ich bezpieczeństwo - podkreśla.

Odpowiedni moment

Kiedy decyzja już zapadła, najważniejszą sprawą była jak najszybsza jej realizacja. Bałem się, żeby się nie spóźnić - opowiada Józef Pinior. Konieczne były przygotowania w banku oraz zorganizowanie ekipy, która wywiezie i schowa pieniądze. Pinior, z wykształcenia prawnik, do czerwca 1981 roku, kiedy został wybrany do władz dolnośląskiej "Solidarności", pracował w Narodowym Banku Polskim jako tłumacz w Wydziale Operacji Zagranicznych. - W  1081 organizacje społeczne nie musiały mieć konta.  Mogliśmy trzymać pieniądze w kasie pancernej.  Konto otworzyliśmy ze względu bezpieczeństwa. Bank nie mógł nam formalnie zablokować wypłat pieniędzy. Zobligowany jednak wewnętrznymi  przepisami o bezpieczeństwie obrotu powinien przy każdej większej wypłacie zawiadomić milicję. Pamiętam to z własnej praktyki bankowej - każdą większą kwotę konwojowali milicjanci. Nie było wtedy agencji ochrony. Chodziło o to, aby bank w tym wypadku nie zawiadamiał milicji. To było clou całej operacji. Ludzie z banku zachowali się z klasą - podkreśla Pinior.

Ludzie z banku.

Józef Pinior miał zupełną rację, oceniając zachowanie bankowców. Odważna decyzja Jerzego Aulicha, dyrektora V Oddziału NBP, który polecił wypłacić pieniądze i wraz ze swoimi współpracownikami zadbał, by nikt się  o niej nie dowiedział, miała kluczowe znaczenie dla powodzenia tego przedsięwzięcia. Bez tej decyzji nie byłoby w historii słynnych dzisiaj "80 milionów". Od strony formalnej "wyjęcie" z banku 80 milionów złotych było, jak trafnie określił po latach uczestnik tej akcji Stanisław Huskowski, "banalną historią podjęcia pieniędzy z konta bankowego". W warunkach istniejących w PRL zachowanie bankowców miało wymiar cywilnej odwagi najwyższej próby. Nie chodziło o to, że dyrektor banku zobligowany był, ze względów bezpieczeństwa transportu powiadomić o takiej operacji Milicję Obywatelską ( czyli także Służbę Bezpieczeństwa). Niepisane reguły obowiązujące w PRL nakazywały, by dyrektor banku wykazywał szczególną "czujność" wobec działań "Solidarności". Przez ostatnie trzy tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego komunistyczna propaganda z histeryczną zajadłością przygotowywała  medialny grunt grunt pod tę decyzję, oskarżając "Solidarność" o dążenie do krwawej konfrontacji z władzą ludową, co w efekcie musi się skończyć zbrojną interwencją w Polsce wojsk ZSRR i państw Układu Warszawskiego. Bez wątpienia była to również sytuacja podwyższonej gotowości wszystkich służb, więc dyrektor banku powinien o zamiarze podjęcia pieniędzy przez "Solidarność" niezwłocznie zawiadomić swoich przełożonych oraz "odpowiednie organa". Tego dyrektor Jerzy Aulich nie zrobił.

Spokojny szef

Jak wspomina Jerzy Kwapiński, naczelnik Wydziału Informatyki NBP (Oddział Wojewódzki  i V Oddział we Wrocławiu), 2 grudnia 1981 roku zadzwonił do niego Józef Pinior, informując, że chciałby spotkać się w ważnej sprawie. Umówili się na spotkanie jeszcze tego dnia w banku. Kwapiński, który od września 1980 roku był przewodniczącym "Solidarności" w V Oddziale NBP, znał Piniora ze spotkań bankowej "Solidarności". W czerwcu 1981 roku Kwapiński był delegatem na I Walny Zjazd Delegatów dolnośląskiej "Solidarności". Jak wspomina Krzysztof Turkowski (wtedy działacz dolnośląskiej "Solidarności"). Kwapiński otrzymał propozycję objęcia funkcji rzecznika finansowego Zarządu Regionu. Dla tworzących się władz regionu jego kndydatura była oczywista - był szefem związku w oddziale NBP,. gdzie Zarząd Regionu miał swoje konto. Kwapiński jednak odmówił - nie chciał pełnić funkcji związkowej, która byłaby pełnoetatową pracą. Musiałby zrezygnować z pracy zawodowej jako informatyk, która go szalenie pasjonowała. Po odmowie Kwapińskiego rzecznikiem finansowym Zarządu Regionu został Józef Pinior. W czasie spotkania z Kwapińskim w południe 2 grudnia Pinior powiedział mu o zamiarze podjęcia prawie wszystkich pieniędzy z konta "Solidarności. Wiedział, że Kwapiński będzie dobrym pośrednikiem ze względu na pełnioną przez niego ( od 1978 roku) funkcję naczelnika wydziału i szefa bankowej "Solidarności". Był jeszcze jeden powód. Nazwisko Piniora było znane dyrektorowi Aulichowi, ale nie był to wystarczający argument do rozmowy na temat tak trudny jak opróżnienie konta "Solidarności". Natomiast Kwapińskiego dyrektor Aulich dobrze znał także prywatnie. Był zaprzyjaźniony z rodzicami żony Kwapińskiego, był też gościem na jego ślubie. Kwapiński cenił dyrektora Aulicha jako szefa. - To był typ dawnego przedwojennego urzędnika bankowego. Zawsze spokojny, solidny, niezwykle pracowity, dokładny, szczegółowy, ale nie drobiazgowy - z uwagą słuchający argumentów swoich adwersarzy. Wszystkim życzyłbym takiego szefa - wspomina. Zarówno dla Kwapińskiego, jak i dla Piniora było oczywiste, że podjęcie planowanej kwoty to operacja, którą trzeba przeprowadzić po cichu, szybko i sprawnie. W obecności Piniora Kwapiński zadzwonił do dyrektora Aulicha i powiadomił go, że ma sprawę, która wymaga jego obecności. Była godzina czternasta trzydzieści. - Dyrektor odpowiedział, że możemy do niego przyjść. Kiedy weszliśmy, był przygotowany do wyjścia - miał coś do załatwienia poza budynkiem banku. Powiedziałem o co chodzi, a dyrektor Aulich stwierdził, że wszystkie sprawy związane z operacjami finansowymi załatwia pani Maria Leszczyńska -  naczelnik Wydziału Kasowego-Skarbowego i główna księgowa V Oddziału NBP. Chyba do niej zadzwonił, bo kiedy przyszliśmy, była uprzedzona o naszej wizycie - wspomina Kwapiński. Maria Leszczyńska, zgodnie z procedurą, spytała Piniora, czy ma listę pracowników, którym zostaną wypłacone pieniądze pobrane z konta "Solidarności". ( Przy wypłatach dla zakładów tzw. budżetówki był to wymóg formalny. V Oddział "obsługiwał" wtedy nie tylko zakłady budżetowe, ale także wojsko i milicję oraz organizacje społeczno - polityczne, m.in.związki zawodowe). Pinior odpowiedział, że nie ma takiej listy. Pobrane pieniądze miały być przecież wykorzystane na wypadek wprowadzenia nadzwyczajnych uprawnień dla rządu generała Jaruzelskiego. Na co usłyszał, że w tej sytuacji może być kłopot z wypłatą, ale najpierw ona musi coś jeszcze sprawdzić. Wyszła z pokoju.- Sądziłem, że poszła zadzwonić "gdzie trzeba" - mówi Kwapiński. Mylił się jednak, a chwile oczekiwania na jej powrót ciągnęły się nieznośnie. Wreszcie Leszczyńska wróciła, usprawiedliwiając się, że wobec tej nietypowej sytuacji musiała dokładnie sprawdzić, czy możliwa jest wypłata pieniędzy bez listy płac. Powołała się na przepis dotyczący wypłat dla MO, ZOMO, wojska, także PZPR  i innych organizacji społeczno-politycznych na tzw. kopertówki, czyli nadzwyczajne wypłaty poza szczegółową kontrolą księgową. Jak się okazało - tych przepisów nie zmieniono i "Solidarność" mogła korzystać z tych samych uprawnień co PZPR. - Innymi słowy, gdyby nie ta podpowiedź, nie mogło by dojść do pobrania 80 milionów, gdyż na nielegalną transakcję pani Leszczyńska na pewno by się nie zgodziła. - wspomina Kwapiński. Następnie obaj z Piniorem uzgodnili z Leszczyńską, w jakich nominałach zostaną wypłacone pieniądze. Okazało się przy tym, że Pinior nie zdawał sobie sprawy z tego, jaką objętość zajmuje 80 milionów złotych. Leszczyńska zaproponowała wypożyczenie do przewozu pieniędzy specjalnych walizek bankowych. Uzgodniono, że Pinior podejmie pieniądze rano 3 grudnia. O całej operacji wiedziały w banku tylko cztery osoby: dyrektor Aulich, naczelnik Kwapiński, naczelnik Leszczyńska i kasjerka Elżbieta Szymkowiak, która dokonała wypłaty.

Ekipa z Mazowieckiej

W całej akcji obok Piniora wzięli udział: Piotr Bednarz, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu "Solidarność", Tomasz Surowiec, pracownik Zarządu Regionu ( skarbnik zarządu przed objęciem tej funkcji przez Piniora), i Stanisław Huskowski, członek prezydium Zarządu Regionu i rzecznik prasowy związku. - Wybrałem ich nie bez kalkulacji. Surowiec miał samochód (fiata 125p) i był z MPK, które we wrocławskiej "Solidarności" miało taką pozycję jak stocznia w Gdańsku. Bednarz był niezbędny - obok mojego konieczny był podpis na czeku drugiej osoby, upoważnionej do pobierania pieniędzy. Do Staszka Huskowskiego miałem zaufanie. Wiedziałem, że pochodzi z rodziny o tradycjach akowskich.  Jego ojciec, docent Politechniki Wrocławskiej i wiceprzewodniczący "Solidarności" na uczelni, był postacią o wielkim autorytecie w środowisku. Staszek Huskowski znał arcybiskupa Gulbinowicza. Poprosiłem, żeby nas z nim umówił na 3 grudnia - opowiada Pinior. ( Wszyscy uczestnicy wydarzeń tytułują arcybiskupa Gulbinowicza "kardynałem", mimo że godność tę otrzymał dopiero w 1985 roku).

Do banku przy ulicy Ofiar Oświęcimskich pojechali około godziny ósmej rano. Najpierw do banku wszedł sam Pinior, a Bednarz z Surowcem czekali w samochodzie. Potem Pinior wrócił po nich. Surowiec z Bednarzem czekali, kiedy, kiedy Pinior załatwi formalności z Marią Leszczyńską. Okazało się, że czek - wypełniony na 80 milionów złotych - był ostemplowany niewłaściwą pieczątką! Surowiec pognał z czekiem do Zarządu Regionu. Wrócił z już poprawnie wypełnionym czekiem, ale na wszelki wypadek wziął też całą książeczkę czekową. Pinior z Bednarzem poszli na zaplecze. Bednarz dopiero jak otrzymał do podpisania czek, zorientował się, o jaką  kwotę chodzi. - Pamiętam, że spojrzał na mnie. Było widać, że jest zaszokowany. Przed nami stała naczelniczka oddziału banku, przystojna, elegancka kobieta. Powiedziałem: "Słuchaj, Piotr, ta pani na nas patrzy. Załatw to" Wjechałem mu na ambicję, ale widziałem, że jest zdezorientowany. Wybrałem prawie wszystko, co było na koncie, zostawiając kwoty potrzebne na bieżące opłaty - opowiada Pinior. Pieniądze zapakowano do trzech walizek. Surowiec i Bednarz wzięli walizki do samochodu. We trójkę pojechali fiatem 125p w stronę Osobowic, gdzie czekał Huskowski ze swoim "maluchem". - Miałem stać sto metrów od mostu Osobowickiego, w stronę cmentarza. Pech chciał, że trzy - cztery minuty przed przyjazdem kolegów z pieniędzmi wydarzył się w tym miejscu wypadek. Jakiś samochód wpadł w poślizg, dachował, spadł z nasypu. Byłem jedynym świadkiem wypadku. Musiałem jednak odjechać sto metrów dalej. Przyjechała milicja i pogotowie. Byłem potwornie spięty, bo nagle zorientowałem się, że nie mam przy sobie dowodu osobistego, prawa jazdy i dowodu rejestracyjnego. Zapomniałem całego portfela - mówi Huskowski. Podjechał fiat z pieniędzmi. W zatoczce za ulicą Bezpieczną przeładowali pieniądze. Na tylnym siedzeniu postawili dwie walizki, trzecią umieścili w bagażniku. - Swoje koło zapasowe oddałem Tomkowi Surowcowi. Pojechaliśmy tylko z Piniorem, bo dla Bednarza nie było miejsca - opowiada Huskowski. Ruszyli w stronę Obornik i klasztoru w Bagnie, sprawdzając, czy nie mają "ogona". Potem zawrócili w stronę Ostrowa Tumskiego.

Miliony na antresoli

Wjechali na dziedziniec pałacu arcybiskupiego. Otworzono im bramę, która jest zwykle zamknięta. - Walizki były potwornie ciężkie. Urywało rękę. Czułem to, bo je niosłem. Józek nie grzeszył siłą fizyczną. Poza fajką i kieliszkiem whisky niczego nie nosił - z humorem opowiada Huskowski. - Kardynał na nas czekał. Był miły, gościnny, opanowany. Byłem ujęty jego młodzieńczością - wspomina Pinior. - Ksiądz arcybiskup wskazał miejsce. Nie zastanawiał się przy nas, gdzie umieścić pieniądze. Na pewno nie dywagował: a może w kurniku, a może w piwnicy, a może na dach wyniesiemy, bo mam tam gołębie. Wskazał miejsce i koniec - opowiada Huskowski. Pinior inaczej to pamięta. Uważa, że arcybiskup Gulbinowicz razem z nim zastanawiał się nad miejscem do umieszczenia pieniędzy. Wskazał na antresolę na piętrze, między łazienką a swoimi prywatnymi pokojami. Siostra zakonna przyniosła drabinkę po której  Huskowski wspiął się, aby umieścić walizki na antresoli. Pinior mówi dzisiaj, że arcybiskup[ chciał wystawić pokwitowanie. - Uważałem, że to absurd. Nie po to chowamy 80 milionów u Kardynała, żeby brać pokwitowanie, które należałoby tak dobrze schować jak pieniądze. Przecież mieliśmy do kardynała pełne zaufanie. Uważałem, że podpisywanie pokwitowania, które zostałoby u Kardynała, też nie ma sensu - mówi Pinior. Pamiętam, że Kardynał oponował - Pytał: "A co będzie, jeśli nagle umrę?". Uścisk dłoni i popatrzenie sobie w oczy oraz stwierdzenie, że to nasza tajemnica, były sto razy ważniejsze niż wszelkie pokwitowania. Pamiętam, że nie było żadnych niedomówień. Powiedzieliśmy sobie tylko, że sprawa pieniędzy to tajemnica. Może być do niej dopuszczony tylko Frasyniuk - opowiada Huskowski.

SB na tropie

W nocy z 12 na 13 grudnia nikt z osób wtajemniczonych w sprawę ukrycia 80 milionów nie został zatrzymany przez Służbę Bezpieczeństwa. - Po pobraniu pieniędzy z banku przeniosłem się do mieszkania mojej obecnej żony, wtedy dziewczyny - Marii Chojnackiej. Poznaliśmy się w czasie strajku marcowego - Maria była działaczką "Solidarności w Pekao SA. Ponieważ nie afiszowaliśmy się naszym związkiem, jej adres na Piastowskiej był przez SB nieznany. Taki prosty ruch, który w Sowietach ratował przed gułagiem - opowiada Pinior. Stanisłwa Huskowski znalazł się 12 grudnia w szpitalu. - Miałem wysokie ciśnienie, od tygodnia umawiałem się z lekarzami na badania. Do sylwestra nikt mnie w szpitalu nie niepokoił - wspomina Huskowski. Bednarza i Surowca esbecy nie zastali w mieszkaniach. Byli u rodziny i znajomych. Frasyniuk wracał pociągiem z posiedzenia Komisji Krajowej w Gdańsku. Dzięki pomocy kolejarzy - pociąg zwolnił - rano 13 grudnia wyskoczył przed stacją Wrocław Główny. W południe dotarł do zajezdni przy ulicy Grabiszyńskiej, gdzie przyszli działacze "Solidarności", którzy uniknęli nocnych aresztowań. Tu spotkał się z Piotrem Bednarzem, Józefem Piniorem i Barbarą Labudą Powołali Regionalny Komitet Strajkowy NSZZ "Solidarność". Frasyniuk nie jest pewien, gdzie po raz pierwszy dowiedział się o 80 milionach. Pinior uważa, że powiedział mu o tym w zajezdni. Obaj pamiętają rozmowę, która się wtedy odbyła. - Zapytałem Józka, jaką kasę wyciągnął. Nie miałem zielonego pojęcia, ile pieniędzy wyjął z banku. Jak powiedziałem, że 80 milionów, to wyrwało mi się "O. k....! to ty wszystko wyjąłeś? Byłem zaskoczony. Razem z pieniędzmi z marca mieliśmy 90 baniek - opowiada Frasyniuk. Po podjęciu decyzji, że w poniedziałek rozpocznie się strajk okupacyjny we wrocławskich zakładach pracy, a siedzibą Regionalnego Komitetu Strajkowego będą zakłady Pafawag - Dolmel, Frasyniuk i Bednarz pojechali do szpitala wojewódzkiego przy placu 1 Maja ( obecnie plac Jana Pawła II) gdzie zostali na noc ukryci przez jednego z solidarnościowych działaczy, lekarza ortopedę. Pinior ukrywał się w prywatnym mieszkaniu. - W szpitalu, po raz pierwszy od początku do końca, wysłuchaliśmy przemówienia generała Jaruzelskiego - opowiada Frasyniuk. W poniedziałek rano (14 grudnia) karetką pogotowia zostali zawiezieni do Dolmelu. W Pafawagu i Dolmelu oraz Facie do 17 grudnia kierowali strajkami. Uniknęli aresztowań w czasie kilku pacyfikacji przeprowadzonych przez ZOMO. Gdy strajk został rozbity, pierwsze schronienie znaleźli w kościele św. Elżbiety przy ulicy Grabiszyńskiej. Zostali ukryci przez ks. Franciszka Głoda, proboszcza parafii, w pomieszczeniu pod niewykończoną kościelną wieżą. Do Wigilii ukrywali się w kościołach: oo. Kapucynów przy ulicy Sudeckiej, oo. Salezjanów na placu Grunwaldzkim, a najdłużej - kilka dni - w klauzurze klasztoru Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia na placu Grunwaldzkim. 

Frasyniuk w kurii

Władysław Frasyniuk wspomina, że zaraz po wyjściu z zakładów pracy - było to prawdopodobnie w piątek 18 grudnia - poszedł do pałacu arcybiskupa Henryka Gulbinowicza. - Chcieliśmy od Kardynała otrzymać informację i ocenę tego co się dzieje w kraju - wspomina Frasyniuk.Łącznikiem z księdzem Kardynałem był adwokat Lech Adamczyk, działacz z Klubu Inteligencji Katolickiej, blisko współpracujący z kierownictwem dolnośląskiej "Solidarności". Przedsięwzięcie było ryzykowne. Aby nie wzbudzić podejrzeń, Frasyniuk musiał sam dotrzeć do Kardynała.Adamczyk narysował mu plan pałacu od strony Odry - spodziewali się, że Ostrów Tumski jest obserwowany przez SB. Frasyniuk poszedł do pałacu tuż przed godziną policyjną. Było już ciemno. Szedł od strony mostu Pokoju, przez bulwar, krzaki nad Odrą i przez płoty. Było to mało przyjemne, jak wspomina. Jednocześnie był zaskoczony, że poszło tak łatwo. Spodziewał się trudności związanych ze zwiększoną obstawą tajniaków. Podjął go uprzedzony o wizycie biskup Adam Dyczkowski (wówczas sufragan wrocławski), u którego pracował. Po raz pierwszy od 13 grudnia wykąpał się i przespał w czystej pościeli. - W pałacu byłem chyba dwa dni. W tym czasie nikogo poza Kardynałem, biskupem i jedną siostrą szarytką nie widziałem. Biskup Dyczkowski, bardzo ciepły, ludzki, żywo interesował się, czy wszystko mamy: ciepłe ubrania, żywność itd. Kardynał rzeczowo zapytał: "W czym mogę pomóc?". I od razu przeszedł do ustalenia kontaktów. Wtedy uzgodniliśmy, że pieniądze będzie wydawał wyłącznie po otrzymaniu na piśmie dyspozycji z moim podpisem lub podpisem Piniora. Kardynał zdecydowanie namawiał do oporu. Radził jednocześnie, by nie przesadzać ze spektakularnymi akcjami, nie prowokować niepotrzebnie komunistów. Umacniać opór w zakładach pracy, tworzyć tajne komisje, nie wychodzić na ulice.Kardynał powtarzał: "Pochodzę ze Wschodu i znam mentalność komunistów" - opowiada Frasyniuk.

Pieniądze na rozbijacką robotę

Pierwsza informacja o akcji ukrycia "solidarnościowych" milionów ukazała się w "Magazynie Gazety Robotniczej" organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR we Wrocławiu. Od 4 stycznia 1982 roku "Robotnicza" publikowała na swoich łamach sensacyjną serię doniesień z postępów śledztwa prowadzonego w tej sprawie, które opierało się głównie na zeznaniach Bożeny M., kasjerki dolnośląskiej "Solidarności" i księgowej związku Otylii B. Bożena M. była potwornie przestraszona. Opowiedziała milicji, kto pojechał po pieniądze. Zeznała, ze na polecenie Piniora podpisała dokumenty potwierdzające przyjęcie pieniędzy, których nie widziała - opowiada Stanisław Huskowski. Mimo, że w grudniu został zatrzymany Tomasz Surowiec, który złożył zeznania na temat podjęcia z banku 80 milionów, SB mogła się tylko domyślać, gdzie są pieniądze. Ślad się urywał koło mostu Osobowickiego. "Nie podejrzewam bowiem by Pinior czy Frasyniuk zagarnęli te pieniądze tylko dla siebie, bo w końcu komu i na co są dziś potrzebne takie sumy? Zostaną one najpewniej przeznaczone na robotę, która będzie przyczyniać się do wzniecania dalszych niepokojów w tym kraju, przedłużeniu stanu wojennego, niszczenia początków stabilizacji, która przyniosła wyraźną ulgę ludziom tęskniącym do tego, by wreszcie żyć w kraju normalnym" - cynicznie ubolewał na łamach "Gazety Robotniczej" Henryk Stokrocki. 11 stycznia 1982 r gazeta poinformowała o odwołaniu ze stanowiska Jerzego Aulicha, dyrektora V Oddziału NBP we Wrocławiu. Tego samego dnia opublikowała list gończy za Józefem Piniorem. W dwu następnych dniach ukazały się listy gończe za Huskowskim i Bednarzem.

Kasjer

Doktor Kazimierz Jerie nie wygląda na konspiratora. Jego budzący zaufanie wyraz twarzy kojarzy się raczej z naukowcem, zajętym swoją pracą i rodziną. - Byłem szeregowym członkiem "Solidarności".  Po 13 grudnia w Instytucie Fizyki Uniwersytetu Wrocławskiego utworzyliśmy grupę, która zajmowała się kolportażem bibuły, zbieraniem informacji o internowanych i współpracą z zakładami pracy - uczyliśmy robotników podziemnego drukarstwa. Przez docenta Jerzego Czyżewskiego  mieliśmy kontakt z ukrywającym, się Władysławem Frasyniukiem - mówi. Nie pamięta już szczegółów spotkania z Ewą Unger i Rafałem Dutkiewiczem, działaczami wrocławskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, którzy przekazali mu zakonspirowany adres i termin spotkania z Władysławem Frasyniukiem. Otrzymał również nazwiska i adresy trzech księży z różnych parafii, w których na określone hasła mógł pobierać prowiant dla ukrywających się Frasyniuka i Piniora. Przypuszcza, że kierując go do Frasyniuka, Ewa Unger doskonale wiedziała, że jego brat jest księdzem w parafii Bożego ciała, w której mieszkała. - Podczas pierwszej rozmowy z Frasyniukiem otrzymałem propozycję podjęcia się roli kasjera Regionalnego Komitetu Strajkowego "Solidarność" - mówi Kazimierz Jerie. Podczas pierwszego spotkania z Frasyniukiem Jerie dostał od niego karteczkę: "Proszę o wydanie 5 mln złotych", z podpisem szefa dolnośląskiej "Solidarności. - Do kogo miałem się zgłosić?  Mówiło się "do tej osoby" nie wymieniając nazwiska i wykonując sugestywny gest rąk złożonych do modlitwy.Oczywiście domyśliłem się, że chodzi o księdza arcybiskupa. Było jasne, że ani ja, ani mój brat ksiądz nie pójdziemy do niego bezpośrednio - opowiada. Razem z bratem poszli do biskupa Dyczkowskiego, co nie wzbudzało podejrzeń ponieważ w godzinach przyjęć przed pokojem biskupa w kurii stała zwykle długa kolejka księży i osób świeckich mających coś do załatwienia. Kontakt przez biskupa Dyczkowskiego to była, jak to nazwałem "śluza". Kiedy powiedzieliśmy, o co chodzi biskup odpowiedział, że jest zorientowany. Oddałem mu kartkę od Frasyniuka. Powiedział, że da znać, kiedy sprawa zostanie załatwiona - opowiada Kazimierz Jerie. Biskup Dyczkowski dowiedział się 3 grudnia od Arcybiskupa Gulbinowicza o przywiezieniu pieniędzy do kurii. - W dniu ogłoszenia stanu wojennego Ksiądz Arcybiskup pokazał mi miejsce ukrycia pieniędzy - koło "pokoju chińskiego", w skrytce na poziomie podłogi, w jego prywatnych pokojach. Pieniądze były w walizkach. Ksiądz Kardynał chciał, żeby ktoś wiedział o miejscu schowania pieniędzy. Jak mi powiedział na wypadek gdyby on nie mógł nic w tej sprawie zrobić - mówi biskup Adam Dyczkowski. - Biskup Dyczkowski był jedynym z biskupów pomocniczych wtajemniczony w sprawę pieniędzy. Nie był to przypadek. Arcybiskup Gulbinowicz uważał co prawda, że biskup Dyczkowski jest w gorącej wodzie kompany, może zbyt otwarty w kontaktach z "Solidarnością", ale wiedział, że to góral, antykomunista i pewny człowiek - opowiada Frasyniuk. Jedna z osób zbliżonych do kurii dodaje, że o miejscu, gdzie są ukryte pieniądze, poza arcybiskupem wiedziała jeszcze jedna, nieżyjąca już siostra zakonna.

Pierogi u cioci

- Technika przekazywania pieniędzy była bardzo prosta - wyjaśnia Kazimierz Jerie. Po dwu dniach od przekazania kartki od Frasyniuka jego brat poszedł do kurii. Przez chwilę rozmawiał z biskupem Dyczkowskim w jego pokoju. Potem biskup wziął  plastikową torbę, w której było 5 milionów złotych. Odprowadził księdza Jerie do wyjścia, powiedział swojemu kierowcy, aby zawiózł brata tam gdzie będzie chciał, i rzucił torbę na tylne siedzenie. Samochodem ksiądz Jerie pojechał do swojej ciotki na ulicę Żeromskiego. Od godziny w mieszkaniu tym czekał już Kazimierz Jerie. - Ciotka robiła wspaniałe pierogi. Nie zdziwiła się też, gdy w godzinę później "na pierogi" wpadł mój brat. On wyszedł z mieszkania pierwszy.Zostawioną przez niego torbę z pieniędzmi włożyłem do innej, na wierzch położyłem pierogi dla dzieci. Wsiadłem do trabancika i pojechałem do domu - opowiada Kazimierz Jerie. Torbę schował do szafy. Gdy dzieci poszły spać, razem z żoną- Marią Wanke-Jerie -  otworzyli przesyłkę. Pięćset i tysiąc złotowe banknoty były w paczkach z banderolą NBP i datą trzy dni wcześniejszą od ich pobrania z banku przez Piniora. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że to są "te pieniądze". Zerwaliśmy i podarliśmy stare opaski NBP, wrzuciliśmy do klozetu. Mieliśmy  przygotowany schowek we wnęce pod parapetem okiennym. Do kilkunastu plastikowych woreczków włożyliśmy pieniądze, które spuszczaliśmy przez dziurę pod parapet. Były umocowane na sznurku. Mogliśmy je stopniowo wyjmować. Robiliśmy to zawsze o drugiej-trzeciej w nocy przy zgaszonym świetle, gdy wszyscy już spali - wspomina Maria Wanke-Jerie. Oprócz nich o skrytce wiedział tylko ksiądz Jerie,- Mógł mi się zdarzyć zawał, mogliśmy zostać aresztowani - -tłumaczył tajny kasjer. Kazimierz Jerie starał się zachować pozory, że pieniądze są przechowywane poza jego mieszkaniem. Łącznicy, zgłaszali się z zapotrzebowaniem na pieniądze podpisanym przez Frasyniuka lub Piniora, nigdy nie otrzymali pieniędzy natychmiast. Osoba, która zgłaszała się po odbiór pieniędzy, nie wiedziała też, że w zaklejonej kopercie są banknoty. Pinior wprowadził też zasadę, że nikt nie dostanie powtórnie pieniędzy, jeśli nie rozliczy się z kwoty, którą poprzednio otrzymał. Preliminarze wydatków z zaszyfrowanymi nazwiskami odbiorców Pinior przekazywał kasjerowi. - Kiedy zapotrzebowanie zgłaszał Pinior lub Frasyniuk - opowiada Kazimierz Jerie - to pieniądze zawoziłem im osobiście. Jerie mieszka w wieżowcu na placu grunwaldzkim. W tym samym bloku znajdowało się mieszkanie "kontaktowe", z którego korzystali Władysław Frasyniuk i Barbara Labuda. Frasyniuk nie wiedział gdzie mieszka Jerie. Pewnego razu spotkali się jednak na korytarzu. - Podczas krótkiej rozmowy zastanawiałem się, czy Frasyniuk zauważył, że jestem w domowych pantoflach. To byłaby dekonspiracja - mówi Jerie.  Frasyniuk nie pamięta tego zdarzenia. Mieszkanie na Grunwaldzkim było jednym z  kilkudziesięciu, z których korzystał, ukrywając się w 1982 roku.

Huskowski milczy

4 marca 1982 roku w "kotle" zorganizowanym przez SB w konspiracyjnym mieszkaniu przy ulicy Budziszyńskiej aresztowany został Stanisław Huskowski - Kiedy w lutym nawiązałem kontakt z Barbarą Labudą, napisała, abym zorganizował redakcję podziemnego biuletynu "Z Dnia na Dzień". Pojechałem pod umówiony adres. Zapukałem według umówionego hasła. Gdy otworzyły się drzwi, dwóch drabów mierzyło do mnie z pistoletów. Chwycili mnie za frak, rzucili na ścianę, a potem na ziemię. Krzyczeli w amoku:"S...nu, oddaj broń!". Byłem z jednej strony przerażony, z drugiej miałem poczucie niesłychanego absurdu. Nie miałem żadnej broni - opowiada Stanisław Huskowski. Siedem dni siedział "na dołku" w Komendzie Wojewódzkiej MO. Esbecy co chwila go przesłuchiwali, raz non stop przez trzynaście godzin. stale pytali o 80 milionów. - Nie było chamstwa,bicia. Zdawali sobie sprawę, że jestem znanym działaczem "Solidarności", co pewnie krępowało ich działania. Pewnie też zdawali sobie sprawę z tego, że nic im nie powiem. Nie wiem, jak zachowałbym się, gdyby mnie bili, ale mam nadzieję, że tak, jak bym chciał. Na pytania, gdzie są pieniądze,odpowiadałem, że wiem to, co przeczytałem w gazetach - mówi Huskowski. Został internowany (zwolniony dopiero w połowie października 1982 roku).

 

Raport dla papieża

W dokumentacji finansowej przejętej w siedzibie dolnośląskiej "Solidarności" po 13 grudnia 1981 roku funkcjonariusze SB znaleźli pokwitowanie księdza arcybiskupa Gulbinowicza na 10 milionów złotych przekazanych do depozytu w marcu 1981 roku. - Kardynał przekazał mi wiadomość, że SB znalazła to pokwitowanie - opowiada Frasyniuk. - Zaproponował, abym napisał list, datowany już po wprowadzeniu stanu wojennego, w którym proszę o przekazanie tej sumy Towarzystwu im. Brata Alberta, zajmującemu się opieką nad bezdomnymi. Napisałem takie pismo. O ile wiem Kardynał pokazał je SB, twierdząc, że przekazał pieniądze zgodnie z życzeniem właścicieli. W SB byli wściekli. Po 1989 roku były głosy w "Solidarności", że powinniśmy te pieniądze odzyskać. Uznałem, że skoro przekazałem je na ten cel, to klamka zapadła. Koniec, kropka - -mówi Władysław Frasyniuk. Adwokat Lech Adamczyk twierdzi, że Frasyniuk podpisał pismo w sprawie 10 milionów już w czasie grudniowego  (w 1981 roku) pobytu w pałacu arcybiskupim. Frasyniuk podkreśla, że kontakty z arcybiskupem Gulbinowiczem były w latach podziemia bardzo dobre. W pełni popierał działania "Solidarności". - W pewnym momencie Kardynał uznał, żę powinniśmy poinformować papieża o tym, co dzieje się w Polsce. Było to w połowie 1982 roku, gdy Episkopat naciskał na ujawnienie się przywódców podziemia. Kardynał powiedział, że Episkopat nie rozumie bolszewików, jak my ze wschodu. Kardynał miał wtedy bardzo silną pozycję u papieża. Relacjonował papieżowi sprawy "Solidarności", z którym miał wtedy najlepsze kontakty spośród całego Episkopatu. Z Barbarą Labudą przygotowaliśmy dwa duże raporty, w formie listów do papieża. Opisywaliśmy polską rzeczywistość. Pytałem Kardynała, jak mam pisać do papieża. Odpowiedział: "Niech pan pisze,jak pan chce. Eminencje, ekscelencje - to jest dobre dla profesorów. Pan nie musi się tym przejmować". Później Kardynał przekazał nam podziękowania od papieża, oczywiście ustne - wspomina Władysław Frasyniuk. Kardynał Henryk Gulbinowicz w wywiadzie udzielonym "Rzeczpospolitej" na początku 2002 roku powiedział, że z liderami "Solidarności" na Dolnym Śląsku nie można było się nie spotkać, dopóki byli na wolności. Potwierdził, że ukrywający się działacze "Solidarności" znajdywali schronienie  u duchownych, w kościołach i klasztorach archidiecezji. - Nie będę się wykręcał. Nie tylko Władysław Frasyniuk ukrywał się w rezydencji arcybiskupów wrocławskich. Chronili się tu także inni działacze "Solidarności" ( m.in. adwokat Lech Adamczyk i Czesław Stawicki, lider związkowy z miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego - przyp. R.B.) Bogu dzięki, nikogo nie złapano. Albo SB nie chciała tego robić, albo udało się utrzymać sekret - mówił kardynał Henryk Gulbinowicz.

Aresztowanie Piniora

- Gdy pieniądze się kończyły,szedłem do kurii. Później chodziłem już sam, bez brata. W przekazywaniu pieniędzy z kurii uczestniczył też ksiądz Józef Gruszka z parafii salezjańskiej na placu Grunwaldzkim - opowiada Kazimierz Jerie. Do dzisiaj ma szczegółowe notatki o pobieranych kwotach: 6 maja 1982 roku - 5 milionów, 15 czerwca 1982 roku - 5 milionów, 4 lutego 1983 roku - 9 milionów. Pokazuje teczkę z pokwitowaniami i rozliczeniami. - Życzyłem sobie tych pokwitowań. Gdy pieniądze szły do Piniora, to on sam kwitował. Po pewnym czasie Pinior chciał, aby przekazać mu pokwitowania. Zwlekałem. Uważałem, że to niebezpieczne.   Część archiwum wpadła w mieszkaniu ludzi, których aresztowano razem z Piniorem w kwietniu 1983 roku. To co było u mnie, jest tu do dzisiaj. Pokwitowania przechowywałem w Instytucie Fizyki,w kasie z promieniotwórczymi izotopami - opowiada Jerie. Sam zawiózł Piniorowi pieniądze na kupno szklarni - 7 milionów złotych. W marcu 1983 - już po aresztowaniu Frasyniuka i Bednarza - Regionalny Komitet Strajkowy zdecydował się kupić szklarnię, aby w ten sposób zabezpieczyć się przed dewaluacją pieniędzy. Umowę w sprawie kupna szklarni SB znalazła po aresztowaniu Piniora w jednym z mieszkań jego współpracowników. Spowodowało jej konfiskatę. (Szklarnię odzyskał Zarząd Regionu "Solidarność" po 1989 roku). Władysław Frasyniuk został aresztowany 5 października 1982 roku. Odmówił składania zeznań. Miesiąc później został aresztowany Piotr Bednarz, drugi po Frasyniuku szef Regionalnego Komitetu Strajkowego. Po tym aresztowaniu biskup Dyczkowski spotkał się z Piniorem, który został szefem RKS. - Spotkanie odbyło się w parafii, gdzie proboszczem był kolego mego brata. Dotyczyło zabrania pozostałych pieniędzy z kurii - opowiada Kazimierz Jerie. Miał zabrać wszystkie pieniądze pozostałe z 80 milionów złotych. - Zacząłem zastanawia się, gdzie je ukryć. Miałem zamiar przechować je w domu rodziców pod Jaworem. Nie zgodził się na to mój ociec. Powiedział: - "Wiesz, w czasie wojny ukrywaliśmy Żydów we Lwowie. Mama ma tak zrujnowany system nerwowy, że może to jej skrócić życie, a to nasze ostatnie lata" - wspomina Jerie. Kiedy zastanawiał się nad innym schowkiem, 23 kwietnia 1983 roku nadeszła wiadomość o aresztowaniu Piniora.

Zablokowane pieniądze

Miesiąc później szefem RKS został Marek Muszyński, który chciał wykorzystać ukryte pieniądze. - Marek był dla mnie zaufaną osobą. To był kiedyś nasz student.  Spotkałem sie z biskupem Dyczkowskim. Powiedział mi jednak, że sprawa pieniędzy jest nieaktualna. Po aresztowaniu Piniora zgłaszali śię po nie różni ludzie, o których Kardynał nie wiedział, czy są do tego upoważnieni. Postanowił więc zamrozić pieniądze i wydać je tym osobom, które je zdeponowały. Przecież z tych pieniędzy trzeba będzie się rozliczyć, podkreśla Arcybiskup Gulbinowicz - opowiada Kazimierz Jerie.  Marek Muszyński nie chciał uwierzyć, że wydanie pieniędzy zablokował Kardynał.  Uważał, że zrobił to Frasyniuk. -Rozmawiałem w sprawie pieniędzy z Kazikiem Jerie. On był pełen optymizmu - liczył, że uda się pieniądze uzyskać. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że był on tak blisko tych pieniędzy - opowiada Muszyński. Próbował do0trzeć do Kardynała Gulbinowicza poprzez Stanisława Huskowskiego, który jako emisariuszkę wysłał swoją żonę. Kardynał udał, że nie wie o co chodzi. Wczesna jesienią 1983 roku Muszyński osobiście rozmawiał z arcybiskupem Gulbinowiczem. - Otwartym tekstem przedstawiłem się jako szef RKS. Nie prosiłem wprost o pieniądze. Ubrałem to w formę dyplomatyczną. Jeśli Kardynał miałby jakikolwiek wpływ na ludzi, którzy są strażnikami pieniędzy, to proszę przekazać, że potrzebujemy ich jak tlenu. Dostałem od Arcybiskupa bardzo wyraźną odpowiedź odmowną - relacjonuje Marek Muszyński. Jako szef Regionalnego Komitetu Strajkowego był w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Do czasu aresztowania Piniora region dolnośląski "Solidarność' był nie tylko finansowo wystarczający, ale pomagał finansowo innym regionom. Przekazał np. 2,5 miliona złotych do Świdnika, Łodzi i Małopolski. Dolny Śląsk nie korzystał z pomocy finansowej z Zachodu. RKS nie zbierał składek w zakładach pracy. Gdy dostęp do pieniędzy został zablokowany, Muszyński musiał na bieżącą działalność podziemnych struktur "Solidarności" pożyczać pieniądze od komisji zakładowych, m.in. z Uniwersytetu Wrocławskiego. - Z perspektywy czasu blokada pieniędzy wyszła nam na dobre. Zmusiła do racjonalnych działań. Zaczęliśmy zbierać składki, które obok kolportażu były czynnikiem integrującym podziemne struktury związku. Po term otrzymaliśmy pieniądze z Brukseli - opowiada Muszyński. Frasyniuk i Pinior wyszli na wolność w sierpniu 1984 roku. Wtedy zorganizowanie spotkania Muszyński- Frasyniuk było zbyt niebezpieczne. W lutym 1985 roku Frasyniuk ponownie trafił do więzienia. Z Muszyńskim spotkał się dopiero po amnestii latem 1986 roku. - Wtedy RKS dostał 4 miliony złotych. Nie były one nam już wtedy tak bardzo potrzebne.Z inicjatywą przekazania pieniędzy wystąpił Władek Przyjąłem je, aby pokazać, że są między nami dobre stosunki. Do 1989 roku nie dostałem z tej puli innych pieniędzy - mówi Marek Muszyński.

Złotówki na dolary

Pieniądze były powodem tarć między Frasyniukiem a Kornelem Morawieckim. Kornel uważał, że trzeba uruchamiać jak najwięcej pieniędzy. Stały się one jedną z przyczyn konfliktu między Frasyniukiem a Morawieckim, który na wiosnę 1982 roku doprowadził do rozłamu i powstania "Solidarności Walczącej" - mówi Pinior. Frasyniuk temu zaprzecza. Uważa, że sprawa pieniędzy nie była wtedy podstawowym przedmiotem sporu. Po rozłamie w czerwcu 1983 roku Morawiecki nie miał dostępu do pieniędzy. Pinior przypomina, że będąc szefem RKS (od listopada 1982 do kwietnia 1983 roku), podpisał porozumienie z Kornelem Morawieckim i finansował wydawnictwa "Solidarności Walczącej".  Domaganie się przez Piniora szczegółowych rozliczeń było powodem wielu konfliktów w podziemiu. Frasyniuk musiał załagadzać spory, gdy działacze RKS mieli pretensje, że szczegółowa dokumentacja może zagrażać ich bezpieczeństwu. - Pod jednym względem Kardynał Gulbinowicz i Pinior dobrali się jak w korcu maku. Tak różni, jeśli chodzi o światopogląd, idealnie zgadzali się w sprawie dysponowania pieniędzmi. Obaj uważali, że to własność publiczna, z której prędzej czy później trzeba będzie się szczegółowo rozliczyć - mówi Frasyniuk. Od początku problemem było też zapobieżenie spadkowi wartości depozytu, gdy po wprowadzeniu stanu wojennego złotówka ulegała stałej dewaluacji. Jednym ze sposobów była wymiana na dolary. - Po wyjściu Frasyniuka z więzienia w 1986 roku obaj spotkaliśmy się z Kardynałem - mówi Pinior. - Przy kolacji zaproponował wymianę pieniędzy. To była jego inicjatywa. Gdzie, na jakich zasadach - nie pytaliśmy. Może zresztą Kardynał zrobił to wcześniej i "rozpuścił" te pieniądze w funduszach kościelnych. Nie wiem - opowiada Pinior. Frasyniuk potwierdza, że decyzja o wymianie pieniędzy zapadła, gdy po raz drugi wyszedł z więzienia. Pinior dodaje, że gdy w grudniu 1987 roku powstała kierowana przez Frasyniuka legalna Regionalna Komisja Wykonawcza, to otrzymała z tych funduszy 10 milionów złotych. Pozostałe pieniądze (w przeliczeniu - 50 tysięcy dolarów) Pinior przekazał 2 marca 1990 roku nowo wybranym władzom "Solidarności" podczas walnego zebrania delegatów dolnośląskiego regionu związku. Z opublikowanego wówczas rozliczenia wynika, że w latach 1982-1989 z 80 milionów złotych na cele związkowe wydatkowano 34 miliony złotych. Pinior otrzymał od zjazdu absolutorium.

Spalony samochód

Władze PRL nikomu nie potrafiły udowodnić ukrycia 80 milionów. Dotkliwie nękały jednak domniemanych sprawców legendarnej akcji. W stosunku do kardynała Gulbinowicza Służba Bezpieczeństwa posunęła się nawet do kryminalnych przestępstw. Ich kulminacją było podpalenie przez "nieznanych sprawców" jego samochodu. Fort grenada spłonął na podwórku plebanii kościoła w Złotoryi, gdy 19 maja 1984 roku arcybiskup udzielał w kościele bierzmowania. Protokół w sprawie spalenia samochodu spisywali dwaj cywilni milicjanci, w których Kardynał rozpoznał rok później - oglądając relację z toruńskiego procesu morderców księdza Jerzego Popiełuszki - kapitana Grzegorza Piotrowskiego i porucznika Leszka Pękalę. W 1991 roku przed sądem w Złotoryi odbył się proces trzech oficerów SB ( dwóch z Warszawy, jednego z Legnicy - wszyscy pracowali w IV Departamencie MSW) oskarżonych o podpalenie samochodu.Przyznając się do winy i dokładnie opisując przebieg wydarzeń, zeznali, że rozkaz spalenia samochodu wydał generał Zenon Płatek, szef IV Departamentu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, zajmującego się dezintegracją Kościoła katolickiego w Polsce. 6 listopada 1991 roku oskarżony Piotr G. zeznał przed sądem, że generał Płatek w obecności swego zastępcy pułkownika Adama Pietruszki i wyznaczonego na dowódcę akcji Waldemar P.(również oskarżonego w Złotoryi) wydał polecenie obrzucenia kamieniami samochodu arcybiskupa Gulbinowicza. Scenariusz akcji miał być identyczny, jak ujawniony w czasie procesu toruńskiego plan ataku na samochód księdza Popiełuszki. Celem było spowodowanie wypadku i śmierci pasażerów. Oskarżeni oficerowie twierdzili, że sprzeciwili się wykonaniu tego zadania. Kardynał Gulbinowicz potwierdził, że post factum znajomy funkcjonariusz SB poinformował go o planowanym zamachu. - Mam dość rozwinięte umiejętności telepatyczne, a nie miałem stałej, uciążliwej świadomości, że moje życie jest zagrożone - mówił Kardynał w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej".

Wrogie działania, choć zgodne z prawem

Pobranie przez upoważnionych działaczy "Solidarności" 80 milionów złotych ze związkowego konta bankowego było działaniem całkowicie legalnym i zgodnym z prawem. Jednak dla Służby Bezpieczeństwa i PZPR było to działanie traktowane jako wrogie wobec ustroju PRL. - To był straszny policzek dla SB, tym bardziej, że operacja została przeprowadzona dzięki przepisom stworzonym przez władze PRL dla własnej nomenklatury - mówi Jerzy Kwapiński w wywiadzie udzielonym "Newsweekowi" w 2011 roku. Jerzy Kwapiński dowiedział się o podjęciu pieniędzy 3 grudnia 1981 roku po południu. Takiej operacji nie dało się przez dłuższy czas utrzymać w banku w tajemnicy. - Kilka dni po pobraniu pieniędzy wiedzieli już o niej inni pracownicy banku - mówi Kwapiński. Wtedy dowiedział się o tym także Profesor Jan Aulich, brat Jerzego Aulicha, dyrektora V Oddziały NBP. Brat powiedział mi o całym zajściu parę dni po nim, ale jeszcze przed stanem wojennym. Byłem u niego we Wrocławiu ( Jan Aulich mieszka koło Zielonej Góry). Brat był przygaszony. Spodziewał się kłopotów. Dlaczego podjął tę decyzję? On był bankowcem i dla niego prawidłowo wypełniony czek oznaczał, że musi wypłacić pieniądze. Zdawał sobie sprawę, co się stanie, gdy zawiadomi SB - mówi jan Aulich. Jego zdaniem także SB dowiedziała się o operacji bankowej "Solidarność" przed stanem wojennym. - SB miała w banku kilku, jeśli nie kilkunastu współpracowników - mówi Jan Aulich. Pamięta, że brat opowiedział mu o "zneutralizowaniu" w czasie wypłacania 80 milionów współpracownika SB mającego pieczę nad skarbcem. - Prawdopodobnie go upili. Brat opowiedział to oględnie, nie mówiąc, kto to zrobił - wyjaśnia Jan Aulich. Relacje Jerzego Kwapińskiego i Jana Aulich różnią się od informacji zawartych w aktach procesu Józefa Piniora z 1984 roku, znajdujących się w archiwum wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Wynika z nich, że dopiero 30 grudnia 1981 roku Narodowy Bank Polski zlecił delegaturze Najwyższej Izby Kontroli we Wrocławiu kontrolę obrotów pieniężnych z kont bankowych Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" Dolny Śląsk. Następnego dnia, o czym pisałem już wyżej, ukazał się komunikat we wrocławskiej gazecie o pobraniu przez "Solidarność" 80 milionów złotych. Zatem albo o pobraniu pieniędzy wiedzieli tylko pracownicy i kierownictwo banku ( także dyrektor Oddziału Okręgowego Henryk Błaszczak, który miał swój gabinet obok gabinetu dyrektora Aulicha), albo - co bardziej prawdopodobne - wiedziała o tym Służba Bezpieczeństwa, która tej informacji nie ujawniła, licząc na odzyskanie pieniędzy w wyniku aresztowań i zatrzymań działaczy "Solidarności" w dniach po 13 grudnia 1981 roku. Na początku stycznia 1982 roku SB p[o przesłuchaniu pracowników Zarządy Regionu i ujętego wcześniej Tomasza Surowca, zrekonstruowała przebieg wydarzeń z 3 grudnia 1981 roku. Ślad po pieniądzach urywał się koło mostu Osobowickiego, gdzie Pinior przeniósł pieniądze do samochodu Huskowskiego.  4 stycznia 1982 roku w "Gazecie Robotniczej" rozpoczęła się publikacja serialu o "80 milionach". Kolejno ukazywały się listy gończe za Piniorem Bednarzem i Huskowskim. 8 stycznia 1982 roku  dyrektor Aulich został odwołany ze stanowiska dyrektora V Oddziału NBP. Dowiedział się o tym..... z "Dziennika Telewizyjnego", dwa dni później. - Był na zwolnieniu lekarskim, po zawale serca, który był następstwem przesłuchań i olbrzymiego stresu wywołanego kontrolami w banku i  śledztwem w sprawie pobrania 80 milionów - mówi Jerzy Kwapiński. 10 stycznia 1982 roku ukrywający się Władysław Frasyniuk i Józef Pinior, w imieniu Regionalnego Komitetu Strajkowego NSZZ "Solidarność" Dolny Śląsk, skierowali pismo do dyrektora NBP we Wrocławiu protestując przeciwko represjonowaniu pracowników banku. "Nasz sprzeciw budzi szczególnie dyscyplinarne zwolnienie dyrektora V Oddziału NBP we Wrocławiu. Zastosowane wobec pracowników sankcje są bezprawne, mają na celu zastraszenie ludzi pracy i   są odwetem za rzetelne wykonywanie swych obowiązków" - pisali ukrywający się przywódcy strajkowi. 11 stycznia 1982 roku w obronie Aulicha wystąpił w piśmie do Stanisława Majewskiego, prezesa NBP, dyrektor Oddziału Okręgowego NBP we Wrocławiu Henryk Błaszczak. Wystawiając Aulichowi bardzo dobrą opinię, Błaszczak - członek władz wojewódzkich PZPR we Wrocławiu - prosił prezesa NBP o ponowne przeanalizowanie sprawy i anulowanie decyzji o odwołaniu Aulicha. Swoje stanowisko w obronie Aulicha dyrektor Błaszczak przedstawił publicznie w wywiadzie udzielonym "Gazecie Robotniczej" dziennikowi PZPR we Wrocławiu w wydaniu weekendowym z 15-17 stycznia 1982 roku. Powiedział w nim jednoznacznie, że operacja podjęcia przez "Solidarność" 80 milionów była w świetle obowiązującego stanu prawnego całkowicie legalna i prawidłowa. Jednocześnie dodał, że "dyrektor V  Oddziału potraktował tę wypłatę jako wewnętrzną sprawę swego oddziału i zaniedbał poinformowania o niej kogokolwiek ze swych przełożonych". 15 stycznia 1982 roku prezes NBP odpowiedział Błaszczakowi, że nie widzi możliwości zmiany decyzji w sprawie odwołania dyrektora Aulicha. Miał pretensje do Błaszczaka, że dowiedział się o operacji bankowej "Solidarności" ze źródeł pozabankowych,a Błaszczak zaniedbał obowiązków, nie informując go o podjęciu pieniędzy przez "Solidarność", mimo że minęło dziesięć dni od czasu, kiedy dyrektor Błaszczak otrzymał tę informację.

Dalsze losy dyrektora Aulicha były dramatycznym następstwem wydarzeń związanych ze sprawą "80 milionów". W lipcu 1982 roku, w wieku 59 lat, Jerzy Aulich przeszedł na rentę zdrowotną. W następstwie stresu związanego z wydarzeniami grudnia 1981 roku i stycznia 1982 roku zachorował na cukrzycę, która źle leczona w ówczesnych warunkach spowodowała serię amputacji kończyn  oraz przedwczesną śmierć w wyniku kolejnego zawału serca, w listopadzie 1992 roku. W marcu 1990 roku Władysław Baka, ówczesny prezes NBP, potwierdził bezzasadność odwołania dyrektora Aulich ze stanowiska, stwierdzając, że jego działania w grudniu 1981 roku nie zawierały uchybień prawnych i zawodowych. Obok dyrektora Jerzego Aulicha drugim pracownikiem banku, który poniósł konsekwencje udziału w pobraniu 80 milionów, był Jerzy Kwapiński. 11 stycznia 1982 roku został zatrzymany przez SB io internowany. Po zwolnieniu z obozu w Nysie Kwapiński nie mógł znaleźć pracy w zawodzie. - Jednego dnia zatrudniano mnie, następnego dowiadywałem się, że przyjęcie do pracy jest niemożliwe. Sam pan wie dlaczego - słyszałem w odpowiedzi na pytanie, dlaczego zakład zmienił decyzję - wspomina Kwapiński. Ponieważ z pracy została zwolniona także jego żona, w październiku 1982 roku Kwapiński wyjechał na emigrację do Francji,gdzie też obecnie mieszka.

Komornik u Piniora

Przez długi czas i sposób bardzo uciążliwy SB dokuczało Józefowi Piniorowi. Po aresztowaniu w kwietniu 1983 roku przez rok był więziony w areszcie na Rakowieckiej w Warszawie. Prokuratura usiłowała dowiedzieć się, gdzie są związkowe pieniądze. Bezskutecznie. Postawiono mu zarzut zagarnięcia mienia znacznej wartości, z czego później prokuratura się wycofała. Pinior w maju 1984 r został skazany na cztery lata więzienia. Opuścił je w wyniku amnestji na początku sierpnia 1984 roku. Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych wytoczyło mu wtedy proces cywilny w sprawie zagarnięcia pieniędzy związkowych. Wyrok skazujący, po odrzuconej apelacji w Sądzie Najwyższym, spowodował, że komornik zajął mienie Piniora. - Nie mógł mieć telewizora. Komornik przychodził i zabierał wszystko, co w myśl ówczesnego prawanie było niezbędne do życia - opowiada Pinior. Wyrok ten został unieważniony dopiero w 1992 roku, kiedy doszło doskandalicznej sytuacji związanej z nieuchyleniem politycznych wyroków z czasu PRL. Pinior wygrał wówczas konkurs na stanowisko wykładowcy w Katedrze Państwa i Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Okazało się jednak, że figuruje w rejestrze skazanych i nie może objąć tego stanowiska. Sąd Najwyższy stwierdził, że wyrok na Piniora za zorganizowanie akcji protestacyjnej w zakładach Dolmel w 1988 roku był "słuszny". Ta opinia wywołała burzę. W obronie Piniora wystąpił w TVP Jan Nowak-Jeziorański. Nawet Jerzy Urban zabrał w jego obronie głos w tygodniku "Nie". Dopiero po serii publikacji w mediach oba wyroki zostały uchylone. Były już jednak inne czasy.

W wolnej Polsce

Po 1990 roku Józef Pinior łączył pracę naukową z działalnością polityczną. Uczestniczył w działalności ugrupowań lewicowych, przede wszystkim Unii Pracy. W 2004 roku uzyskał mandat deputowanego do Parlamentu Europejskiego, jako kandydat komitetu wyborczego Socjaldemokracji Polskiej. W 2011 roku został senatorem w parlamencie, jako kandydat Platformy Obywatelskiej.

Stanisław Huskowski po 1990 roku angażował się przede wszystkim w działalność samorządową, jako radny wrocławskiej Rady Miejskiej, przewodniczący Rady i p[rezydent Wrocławia (2001-2002). Był członkiem Unii Demokratycznej, Unii Wolności, a następnie Platformy Obywatelskiej. W 2004 roku wygrał wybory uzupełniające do Senatu. W 2005 roku jest posłem na Sejm. W czerwcu 2013 roku zostaje podsekretarzem stanu w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji.

Władysław Frasyniuk łączył aktywną działalność polityczną z kierowaniem prywatnym przedsiębiorstwem transportowo-spedycyjnym. W latach 1991-2001 był posłem z ramienia Unii Demokratycznej i Unii Wolności. W latach 2001-2005 przewodniczył Unii Wolności, przekształcając ją później w Partię Demokratyczną, z której odszedł w 2009 roku. Obecnie jest przedsiębiorcą i komentatorem wydarzeń politycznych w mediach.

Piotr Bednarz, po dramatycznych przeżyciach więziennych w latach 80. (m.in. nieudana próba samobójcza) w latach 90. wrócił do działalności związkowej. Od połowy lat 90. pracował w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Zmarł 26 marca 2009 roku.

Tomasz Surowiec wrócił do działalności związkowej. Od 1990 roku po przejściu na emeryturę kierował "Solidarnością" we wrocławskim Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym. 

Umowa

Przez pierwsze dziesięciolecie III Rzeczpospolitej uczestnicy ukrycia 80 milionów - Kardynał Gulbinowicz, Władysław Frasyniuk, Józef Pinior i Stanisław Huskowski - milczeli na temat okoliczności przeprowadzenia tej akcji. Przekazując pieniądze "Solidarności" na początku 1990 roku, Józef Pinior mówił, że sam zamienił złotówki na dolary. Kazimierz Jerie, podczas zjazdu zapytany przez Piniora, czy mógłby opowiedzieć o jego roli kasjera, odparł: "Lepiej nie, bo może jeszcze się przydam"

-Jeśli w 1981 roku  powiedziałem Księdzu Kardynałowi, że nikt nie będzie wiedział, co zrobiliśmy, to chociaż była wolna Polska, na pytania, gdzie zawiozłem pieniądze, odpowiadałem "nie wiem" - mówi Stanisław Huskowski. Dopiero pod koniec lat 90. w wywiadzie rzece "A Kościół trwa", Kardynał Henryk Gulbinowicz potwierdził, że ukrył solidarnościowe pieniądze. Pytany jednak, czy Władysław Frasyniuk ukrywał się w pałacu arcybiskupim, odpowiedział:"Proszę o następne pytanie". Dopiero w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" w styczniu 2002 roku Kardynał ujawnił szczegóły związane z ukryciem solidarnościowych pieniędzy. To spowodowało, że również inne osoby znające szczegóły tej historii także zdecydowały się o niej opowiedzieć. Mimo że w czasie ostatnich dziesięciu lat powstało na ten temat wiele publikacji, wśród których najobszerniejsza jest książka Katarzyny Kaczorowskiej "80 milionów" (2011), to jednak nadal wiele szczegółów tej historii pozostaje niewyjaśnionych.                                                                                             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                                                                                                  00 

























                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                        

                                                                                                                                                                                                                                                                                 

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                     

Film 80 milionów

W 2011 roku, na podstawie wydarzeń poprzedzających Stan Wojenny 1981 roku został nakręcony film pt. 80 Milionów.

W wyniku fali strajków na Wybrzeżu w sierpniu 1980r. władze PRL postanawiają iść na ustępstwa. Wkrótce powstaje Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność". Komuniści nie zamierzają jednak łatwo odpuścić. Szukając pretekstu do ostatecznego rozprawienia się z opozycją, Służba Bezpieczeństwa rozpoczyna prowokacje mające skłonić związkowców do wystąpień. Jesienią 1981r. roku sytuacja jest już bardzo napięta. Działacze dolnośląskiego wydziału "Solidarności" zostają poinformowani, że już wkrótce w całym kraju zostanie wprowadzony stan wojenny. Postanawiają działać i wypłacić z wrocławskiego banku 80 milionów związkowych pieniędzy.

Rolę Jerzego Aulicha - dyrektora NBP we Wrocławiu zagrał Cezary Morawski.

 

Skok na 80 milionów - dodatek PLUS-MINUS

Bezimienny bohater

List Jana Aulicha w sprawie "Milionów na antresoli"

W uzupełnieniu artykułu pt. "Miliony na antresoli", który ukazał się w "Rzeczpospolitej" ("Plus Minus" z 8-9 maja 2004), autorstwa Rafała Bubnickiego, pragnę dodać mały przyczynek do tych wspomnień. Otóż w artykule tym napisano: "Bank zobligowany wewnętrznymi przepisami powinien przy każdej większej wypłacie zawiadomić milicję. Chodziło o to, aby od tej zasady odstąpić. Ludzie z banku zachowali się z klasą. Tylko dwie osoby, dyrektor Aulich i naczelniczka wydziału, wiedziały, że pobieramy 80 milionów z konta Solidarności - wspomina Pinior".
Chciałbym tu w dużym skrócie opisać dalsze losy mego brata Jerzego Aulicha, wymienionego w tym artykule. A było tak: dyrektor Aulich w rozmowie z Piniorem zobowiązał się do umożliwienia podjęcia mu pieniędzy z konta "Solidarności". Dobrał do pomocy naczelniczkę wydziału (jej nazwiska nie pamiętam), do której miał bezwzględne zaufanie, oraz jeszcze parę osób do przeprowadzenia tej operacji, których był pewien, a które nie były poinformowane, czego ona dotyczy. Postarał się też o zneutralizowanie pracownika SB, który nadzorował bank. Po udanej operacji jeszcze tego wieczoru zadzwonił do mnie z pytaniem, czy mógłby przyjechać, gdyż ostatnio miał bardzo stresujący okres i chciałby w ciszy przyjść nieco do siebie. Niestety jego plany uległy zmianie. Po wykryciu przez SB podjęcia pieniędzy przez "Solidarność" został natychmiast zawieszony w czynnościach. Wiele razy był w tym czasie przesłuchiwany; pragnę jednak dodać, że przesłuchania te były uciążliwe pod względem jedynie psychicznym, a nie fizycznym. Ponadto do banku zjechały się wszystkie możliwe komisje, które badały jego "przestępczą działalność w banku". Wszystkie te kontrole wykazały jednoznacznie, że działalność banku była prowadzona prawidłowo i nie wykryto żadnych nadużyć lub nieprawidłowości. Jako prawnikowi oraz wychowanemu w poszanowaniu prawa bratu nie mieściło się w głowie, że za dokonanie operacji z punktu formalnego zgodnej z prawem, mimo 35-letniej nienagannej pracy, można go tak zgnoić. Czuł się coraz bardziej zaszczuty. To wszystko wywołało u niego zawał tylnej ściany serca. Będąc na zwolnieniu lekarskim po zawale, 11 stycznia 1982 roku słuchał wieczornego "Dziennika telewizyjnego" i dowiedział się, że odwołano go ze stanowiska dyrektora. Następnego dnia wezwano go do banku i wręczono oficjalnie to odwołanie oraz zwolnienie z pracy. Znalazł się w jednej chwili w ślepym zaułku. Był bez pracy i środków do życia, a miał przecież na utrzymaniu rodzinę. Potwornie się tą sytuacją przejął i jeszcze bardziej załamał psychicznie. Dzięki ludziom, którzy znali go jeszcze z działalności w Towarzystwie Filatelistycznym oraz Towarzystwie Przyjaciół Lwowa, udało się załatwić szybko rentę inwalidzką. Pomimo że jego sytuacja finansowa pozwalała na skromny byt, nie mógł się wyzwolić z poczucia krzywdy. Ten ciągły stres spowodował szybki rozwój cukrzycy: najpierw konieczna okazała się amputacji palca, potem - ponieważ stan się pogarszał - amputacja pięty. To kalectwo jeszcze bardziej pogłębiało stres i załamanie psychiczne. W przezwyciężeniu tego stanu pomagał mu trochę nasz proboszcz, ale to było za mało. Ja ze swej strony starałem się interweniować w "Solidarności", aby pomogli, jeśli nie pieniężnie, to trochę psychicznie podnieść go na duchu. Był to czas dość burzliwy, inne sprawy były ważniejsze, a może nie natrafiłem na ludzi, którzy mogli coś załatwić. Nikt się tym nie zajął. Zgorzkniały inwalida, z poczuciem krzywdy i opuszczenia przez ludzi, zmarł na atak serca w Zaduszki, 2 listopada 1992 roku. Pochowany na cmentarzu Świętej Rodziny we Wrocławiu, nie doczekał się żadnego słowa uznania poza wzmianką w cytowanym na wstępie artykule. Cześć jego pamięci.

Jan Aulich, Bytnica
"Rzeczpospolita", nr 220 (6903), 18-19.09.2004
(dodatek "Plus Minus") www.rzeczpospolita.pl
 

Gotfryd Aulich - artykuł z BGK

Dziesięć dni przed wybuchem stanu wojennego działacze dolnośląskiego regionu NSZZ „Solidarność” pobrali 3 grudnia 1981 r. ze związkowego konta we wrocławskim oddziale NBP 80 milionów złotych. Na fot. obok oryginalny czek na 80 mln zł. wystawiony przez NSZZ „Solidarność” Region Dolny Śląsk z datą 3 grudnia 1981 r. Tego samego dnia zdeponowali je u metropolity wrocławskiego, arcybiskupa Henryka Gulbinowicza. Pieniądze zainwestowano w różne przedsięwzięcia, m.in. skupując na czarnym rynku dolary, dzięki czemu dolnośląski region miał zapewnione finansowanie swojej podziemnej działalności.

 

Po 1989 r. fundusz został w całości, co do złotówki, rozliczony. Wydarzeniom tym poświęcony był film sensacyjny „80 milionów” w reżyserii Waldemara Krzystka, który na ekrany kin wszedł w 2011 r. Wypłata przez związek pieniędzy możliwa była dzięki dyrektorowi V Oddziału NBP Jerzego Aulicha i kilku wtajemniczonych pracowników. Dwa dni przed wypłatą z dyrektorem Aulichem spotkał się skarbnik Regionu Dolnośląskiego „S” Józef Pinior, pracownik innego wrocławskiego oddziału NBP, aby oddział przygotował wypłatę. Pomimo przepisów obligujących dyrektora oddziału do natychmiastowego powiadomienia w takich przypadkach Służby Bezpieczeństwa i zablokowania konta, uczynił to z kilkugodzinnym opóźnieniem po wypłaceniu pieniędzy. Przypłacił to utratą pracy (o zwolnieniu dowiedział się z Dziennika TVP) i zdrowia. Zmarł schorowany w 1992 r. we Wrocławiu. Postać dyrektora Jerzego Aulicha w filmie „80 milionów” zagrał Cezary Morawski. Jerzy Aulich urodził się 22 stycznia 1923 r. we Lwowie, gdzie ukończył szkołę podstawową i średnią oraz wraz z rodzicami i rodzeństwem spędził sowiecką i niemiecką okupację. Do Wrocławia wraz z rodziną przyjechał w 1946 r. w ramach akcji repatriacyjnej. Przez całe swoje zawodowe życie związany był z NBP. Na fot. poniżej kolejno od lewej J. Aulich w młodości, na pocz. lat 70.tych, plakat filmu „80 milionów” oraz nekrolog J. Aulicha.

 

 

 Historię tę przypominam dlatego, ponieważ ojciec Jerzego Aulicha był od początku utworzenia BGK do wybuchu II wojny światowej pracownikiem lwowskiego oddziału BGK, a po zakończeniu wojny oddziału BGK we Wrocławiu. W naszym archiwum nie zachowała się jego teczka personalna, ale na internetowej stronie rodziny Aulichów jest jego życiorys oraz archiwalne fotografie.

 Godfryd Karol Edgar Aulich, ojciec Jerzego Aulicha, urodził się 11 kwietnia 1896 r. w Złoczowie, galicyjskim mieście pod zaborem austriackim. Na fot. obok z 1899 r. W II RP Złoczów był miastem powiatowym w ówczesnym województwie tarnopolskim (obecnie na terytorium Ukrainy). W latach 1903-1914 uczęszczał do szkoły podstawowej i średniej we Lwowie, po czym 3 września 1914 r. rozpoczął studia filozoficzne na Uniwersytecie Wiedeńskim. W kwietniu 1915 r. został zmobilizowany i skierowany do szkoły oficerskiej drugiego regimentu artyleryjskiego kontynuując jednocześnie studia jako wolny słuchacz. We wrześniu 1915 r. otrzymał przydział do posiłkowego batalionu w Krakowie, skąd pod koniec maja 1916 r. wraz z regimentem baterii moździerzy trafił na front włoski. W 1916 r. awansowany na stopień chorążego, a w styczniu 1917 r. na stopień porucznika. Ranny w sierpniu 1917 r. leczony był w szpitalach w Wiedniu i Lwowie, gdzie przebywał do stycznia 1918 r. Kilkakrotnie odznaczony po wyjściu ze szpitala przeniesiony zostaje ze swoim batalionem do Krakowa. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wstępuje do armii polskiej i skierowany zostaje do Lwowa, gdzie toczą się polsko-ukraińskie walki o miasto. Ranny trafia do szpitala, gdzie poznaje pielęgniarkę–wolontariuszkę Kazimierę Raczyńską, swoją przyszłą żonę, odznaczoną za udział w walkach w obronie Lwowa. W styczniu 1919 r. uznany za niezdolnego do dalszej służby wojskowej. W latach 1919-1921 studiuje na lwowskiej Akademii Handlowej, po czym po odbyciu w trakcie studiów półrocznej praktyce w jednym z lwowskich banków rozpoczyna 1 maja 1921 r. pracę w akcyjnym Polskim Banku Przemysłowym we Lwowie. Bank ten powstał w 1910 r. pod nazwą Bank Przemysłowy dla Królestwa Galicji I Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim, po czym w 1918 r. zmienił nazwę na Polski Bank Przemysłowy. Statutowym celem banku było wspieranie rozwoju przedsiębiorczości. Był m.in. udziałowcem założonej w 1921 r. spółki akcyjnej Towarzystwo Eksploatacji Soli Potasowych (TESP), która od 1927 r. do 1939 r. wchodziła w skład koncernu BGK, czyli przedsiębiorstw o strategicznym znaczeniu dla krajowej gospodarki, znajdujących się na zlecenie rządu pod finansową “opieką” BGK. W 1922 r. bierze ślub z Kazimierą Raczyńską. Na fot. poniżej kolejno Gofryd Aulich w 1915 r., w 1916, w 1918 i w 1922 r. z żoną.

 Młodszy syn Godfryda Aulicha na internetowej stronie rodziny Aulichów wspomina, że “Ojciec mój 27 grudnia 1923 r. przenosi się do lwowskiej filii Banku Gospodarstwa Krajowego we Lwowie, gdzie pracował do września 1939 roku, do chwili zajęcia Lwowa przez Rosjan”. Oczywiście data jest omyłkowa, ponieważ BGK powstał dopiero 3o maja 1924 r. Do 1923 r. “lwowska filia BGK we Lwowie” przy ul. Kościuszki 11, róg Mickiewicza, była w rzeczywistości od 1905 r. siedzibą centrali funkcjonującego od 1883 r. Banku Krajowego Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim, przekształconego w 1920 r. w Polski Bank Krajowy (PBK). W 1923 r. centralę PBK przeniesiono do Warszawy na ul. Królewską 5, a historyczna centrala we Lwowie została siedzibą oddziału PBK. Przypomnę, że jednym z członków dyrekcji kierującej Bankiem Krajowym był od 1913 r. dr Jan Kanty Steczkowski, pierwszy prezes BGK w latach 1924-1927. PBK był największym z trzech banków, które z dniem 30 maja 1924 r. weszły w skład BGK. Główną siedzibą centrali BGK (jedną z trzech) została więc wcześniejsza siedziba centrali PBK przy ul. Królewskiej 5 w Warszawie, a historyczna siedziba centrali Banku Krajowego Królestwa Galicji i Lodomerii i PBK przy ul. Kościuszki 11 we Lwowie została siedzibą największego pod względem liczby zatrudnionych pracowników (ok. 150) oddziału BGK. Na fot. poniżej kolejno siedziba centrali Banku Krajowego we Lwowie, siedziba oddziału BGK we Lwowie i główna w latach 1924-1931 siedziba centrali BGK przy ul. Królewskiej 5 w Warszawie.  

 Na odwrocie archiwalnej fotografii pracowników oddziału BGK we Lwowie datowanej na 1936 r. ktoś ręcznie napisał ich nazwiska, ale z wyjątkiem pierwszego rzędu nie w kolejności jak na zdjęciu. Jest wśród nich i nazwisko Godfryda Aulicha (podkreślone na czerwono). Dzięki pomocy pana Pawła Aulicha, wnuka Gotfryda Aulicha, któremu wysłałem fotografię, udało się Godfryda Aulicha zidentyfikować. Stoi w trzecim rzędzie oznaczony czerwonym okręgiem. Fotografię wykonano najprawdopodobniej z okazji pożegnania dyrektora oddziału dr Kazimierza Platowskiego (w 1 rzędzie 6 od prawej), którego w 1936 r. przeniesiono służbowo do centrali banku w Warszawie. Obok niego (7 od prawej) siedzi dr Marian Chechliński, członek dyrekcji BGK i jeden z najbliższych współpracowników prezesa BGK gen. Romana Góreckiego. Marian Chechliński, dyplomowany mjr WP, do BGK przyszedł w 1927 r. wraz z gen. Góreckim. W latach 1928-1930 był jednym z zastępców dyrektora oddziału we Lwowie, którym był dr Władysław Bizański. W czerwcu 1930 r. dr Chechliński wrócił do centrali BGK, gdzie objął stanowisko kierownika Departamentu Konsorcjalno-Przemysłowego. 1 sierpnia 1932 r. mianowany został Dyrektorem Banku oraz jednocześnie kierownikiem lwowskiego oddziału, którym był do grudnia 1934 r., kiedy powołany został na stanowisko kierownika warszawskiego Oddziału Głównego. W 1936 r. zostaje kierownikiem Departamentu Budowlanego, a następnie jako jeden z dyrektorów BGK wszedł w skład Zarządu BGK. W latach 1936-1938 lwowskim oddziałem BGK kierował dr Kazimierz Greger, wcześniej od 1927 r. kierownik łódzkiego oddziału BGK. Ostatnim przed wybuchem II wojny kierownikiem lwowskiego oddziału został z dniem 1 stycznia 1939 r. dr Józef Chodaczek, który wcześniej kierował łódzkim oddziałem BGK po odejściu z niego do Lwowa Kazimierza Gregera. Na fot. poniżej spotkanie rodzinne w domu rodziców Gotfryda Aulicha (w drugim rzędzie 3 od prawej z żoną) we Lwowie oraz w 1936 r. podczas świąt Bożego Narodzenia w mieszkaniu Godfryda Aulicha (stoi) z ojcem i synami.

 Pierwsze bombardowania niemieckie liczącego 340 tys. mieszkańców Lwowa rozpoczęły się 1 września 1939 r. Niemieckie oblężenie rozpoczęło się 12 września przez wojska niemieckie, a 18 września od wschodu pod miasto podeszły oddziały Armii Czerwonej, której dowództwo kłamliwie usiłowało przekonać polskie dowództwo, że przybyło walczyć z wojskami niemieckimi.


W czasie oblężenia na odsiecz miastu szły cofające się przed wojskami niemieckimi polskie oddziały. Lwowski garnizon był w okresie międzywojennym jednym z największych w kraju. We Lwowie stacjonowały m.in. 6 Pułk Lotniczy, 6 Pułk Artylerii Ciężkiej, 5 Lwowski Pułk Artylerii Lekkiej, 6 Batalion Pancerny, 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich i 19 Pułk Odsieczy Lwowa.  W 1939 r. Lwów miał ok. 340 tys. mieszkańców, z czego ok. 54% stanowili Polacy, ponad 30% Żydzi i 15% Ukraińcy. W obronie miasta uczestniczył również Komitet Obywatelski Obrony Lwowa, kierowany przez rektora Uniwersytetu Lwowskiego prof. Romana Longschamps de Bérier. Jego członkami byli m.in. pracownicy lwowskiego oddziału BGK. 22 września dowodzący obroną Lwowa gen. Władysław Langner z przedstawicielami Armii Czerwonej „Protokół ogłoszenia o przekazaniu miasta Lwowa Armii Czerwonej”. Był cień nadziei, że strona sowiecka nadal akceptuje zapisy podpisanego z Polską w 1932 r. paktu o nieagresji. O przygotowującym nowy rozbiór RP dodatkowym, tajnym protokole do paktu Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 r. strona polska wtedy nie wiedziała, jak również nie wiedziała, że Lwów miał w wyniku porozumienia niemiecko-rosyjskiego przypaść Sowietom. Warunki kapitulacji gwarantowały wolność oficerom i żołnierzom opuszczającym miasto. Warunki te nie zostały przez stronę sowiecką dotrzymane. Po opuszczeniu miasta oficerowie zostali aresztowani i po wywiezieniu do obozu w Starobielsku zamordowani w Charkowie. Szeregowych żołnierzy wywieziono w głąb Rosji. Na fot. powyżej defilada kawalerii Armii Czerwonej na ul. Wały Hetmańskie. Generałowi Langnerowi udało się przedostać na Zachód. Mieszkańców Lwowa zmuszano do przyjęcia radzieckiego obywatelstwa, polską inteligencję i urzędników państwowych mordowano, 50 tys. Polaków zesłano do obozów lub deportowano na Syberię i do Kazachstanu. Lwowski oddział BGK był stopniowo przez Rosjan likwidowany, a jego akta i aktywa przejął centralny bank ZSRR. Można przypuszczać, że część pracowników, szczególnie uczestników wojny polsko-bolszewickiej z 1920 r., podobnie jak to było w przypadku innych kresowych oddziałów w miastach zajętych przez Sowietów, została zamordowana lub zesłana w głąb Rosji.

 Tak ten okres wspomina młodszy syn Godfryda Aulicha: „We wrześniu 1939 roku u nas w domu było pełno uchodźców z zachodniej i centralnej Polski. Ponadto do domu dokwaterowano nam wojskowego Rosjanina, który potem sprowadził swą rodzinę, to jest żonę, dwoje dzieci oraz babkę. Pomimo to, iż mój ojciec (Gotfryd Aulich – przyp. mój) nie służył w wojsku polskim lecz jedynie był zaewidencjonowany jako oficer rezerwy oraz otrzymał we wrześniu kartę przejścia w stan spoczynku, los jego był przesądzony -w ewidencji którą posiadali Rosjanie był na liście oficerów i jako oficer miał być aresztowany, a my jako rodzina wywiezieni do Rosji. W tej sytuacji ojciec aby utrzymać dom a równocześnie zejść z oczu nowej władzy rozpoczął pracę jako drwal na lwowskiej Pohulance przy wyrębie lasu. Nie zdało to się na nic gdyż po 8 miesiącach został zatrzymany przez NKWD. I tu na całe szczęście przyszedł nam z pomocą mieszkający u nas kapitan Us. Dzięki błaganiom i łzom mojej matki dał się przebłagać i wyciągnął mego ojca z transportu. Natomiast nad nami wisiała wciąż groźba wywózki na Sybir. Mimo tych zagrożeń udało się nam szczęśliwie doczekać do wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej”.

Po zajęciu 30 czerwca 1941 r. Lwowa przez wojska niemieckie terror wobec polskich mieszkańców był kontynuowany. Mordowano ocalałych polskich uczonych i przedstawicieli inteligencji. Żydowskich mieszkańców miasta, których w momencie wkraczania niemieckich wojsk wraz z uciekinierami z innych rejonów było ok. 160 tys., zamknięto w getcie i w 1942 r. w większości wymordowano w obozach zagłady i masowych egzekucjach. Lwów został wcielony do Generalnej Guberni jako stolica Dystryktu Galicja. Lwowski oddział BGK przekształcono w odrębny bank Landwirtschaftsbank A.G. in Lemberg, luźno związany z BGK, który od sierpnia 1940 r. funkcjonował pod niemiecką nazwą Landeswirtachaftsbank.

 Po wybuchu jej w dniu 22.06.1941 r., oraz po zajęciu Lwowa przez Niemców, sytuacja nasz uległa całkowitej zmianie. Wkraczające do Lwowa wojska niemieckie były przez wszystkich oczekiwane jako wyzwoliciele spod strasznego terroru rosyjskiego. To uczucie było jeszcze wzmocnione przez odkrycie, że przed odejściem Rosjanie wymordowali w bestialski sposób wszystkich więźniów. Odzyskaliśmy wreszcie samodzielnie nasze mieszkanie, ojciec rozpoczął pracować w Landeswirtschaftsbank we Lwowie. Aby złagodzić trudne warunki aprowizacyjne i ochronić nasze mieszkanie przed częściowym zajęciem przez wojsko, matka oraz mój brat (Jerzy Aulich – przyp. mój) rozpoczęli pracę w Instytucie Weigla, który produkował szczepionki przeciw tyfusowi. Miało to dobre i złe strony. W pierwszym rzędzie na drzwiach naszego mieszkania była wywieszka, że mieszkanie to jest zagrożone tyfusem, co powodowało, że nie groziło nam żadne dokwaterowanie Niemców, którzy bali się panicznie tyfusu. Ponadto matka i brat dostawali dodatkowe kartki żywnościowe do sieci sklepów Meinla, co znacznie polepszało sytuację żywnościową naszej rodziny. Ta sytuacja na początku kiedy jeszcze nie pracowali była do tego stopnia trudna, że jadło się ugotowane obierki ziemniaków wyżebrane z kuchni polowej, oraz jako dodatek do tych obierków była lebioda (pokrzywa) zebrana na łące. Ponadto cała nasza rodzina była szczepiona przeciw tyfusowi. Mimo tych szczepień właściwie wszyscy prędzej czy później zapadaliśmy na tak zwany paratyfus charakteryzujący się łagodnym przebiegiem tej choroby. Ponieważ matka i brat karmili wszy, to w końcu odbiło się to im na zdrowiu i długi okres potem musieli się leczyć. Okres okupacji niemieckiej pomimo kilku rewizji udało się jakoś przeżyć szczęśliwie. W 1944 r. zaczęły się znowu bombardowania Lwowa przez samoloty rosyjskie, lecz mimo strachu kamienica nasza nic nie ucierpiała. Dużym zagrożeniem w okresie zbliżania się wojsk rosyjskich do Lwowa była działalność nacjonalistycznych grup ukraińskich oraz oddziałów wojskowych SS Haliczyna. Pragnę tu podkreślić, że większość ludności Lwowa pochodzenia ukraińskiego zachowywała się poprawnie. Przykładem tego niech będzie fakt, że gdy Lwów był już bezpośrednio ostrzeliwany przez artylerię rosyjską, nacjonaliści ukraińscy starali się wywołać panikę wśród Polaków namawiając ludzi do ucieczki z miasta kierując uciekinierów na drogi będące pod stałym obstrzałem rosyjskim. Organizacja AK działająca na terenie Lwowa temu się przeciwstawiała lecz sporo ludzi otumanionych nieprawdziwymi opisami zachowań bolszewików dało się namówić i dużo z nich w tej ucieczce zginęło. Natomiast nasz dozorca - Ukrainiec, razem z ojcem zbudowali schowek dla mężczyzn, aby mogli oni spokojnie i bezpiecznie przetrwać działania wojenne”.

 22 lipca 1944 r. w ramach trwającej od stycznia 1944 r. Akcji „Burza”, zakładającej zbrojne wystąpienia oddziałów Armii Krajowej w większych miastach przeciwko armii niemieckiej przed wkroczeniem Armii Czerwonej, we Lwowie wybucha powstanie. W jego efekcie 27 lipca 1944 r. oddziały AK wspólnie z Armią Czerwoną odbijają miasto z rak niemieckich. Wcześniej (7-14 lipca 1944 r.) w ramach tej samej operacji pod kryptonimem „Ostra Brama” oddziały AK wspólnie z Armią Czerwoną zajmują Wilno i Nowogródek. Częścią Akcji „Burza” było również Powstanie Warszawskie. Po zajęciu miast przez Armię Czerwoną dowódcy oddziałów AK byli aresztowani i wywożeni w głąb Rosji, natomiast żołnierzy AK niższych stopniem wcielano do armii gen. Berlinga. „Wojska rosyjskie wkraczające do Lwowa znacznie różniły się od oddziałów rosyjskich wkraczających do Lwowa w 1939 r. Natomiast praktyka działania ich była podobna. Nasze oddziały AK po wkroczeniu Rosjan naturalnie założyły opaski biało-czerwone i spodziewały się chyba gratulacji ze strony Rosjan. Ci jednak, pseudosojusznicy bazując na naszej naiwności polecili się zgłosić wszystkim AK-owcom na wyznaczone miejsca, gdzie następnie byli aresztowani i zesłani na Sybir”. 

 Pod koniec 1944 r. Lwów miał ok. 150 tys. mieszkańców, z czego ponad 103 tys. było Polakami. Lwów i wschodnią część województwa przyłączono do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a większość polskich mieszkańców w latach 1944-1947 przymusowo wysiedlono do Polski, gdzie skierowano ich głównie na Ziemie Zachodnie. Byli wśród m.in. pracownicy przedwojennego oddziału BGK. Wielu z nich trafiło do oddziałów BGK otwieranych w 1945 r. we Wrocławiu, Opolu, Zielonej Górze czy Szczecinie. Większość lwowskich ulic i placów otrzymało nowe nazwy. W przedwojennej siedzibie oddziału BGK przy ul. Kościuszki 11 (nazwy ulicy jako jednej z siedmiu nie zmieniono) od czerwca 1946 r. mieści się Uniwersytet Kultury Fizycznej. Ze zwieńczenia narożnej elewacji budynku skuto napis „Bank Gospodarstwa Krajowego”, pozostawiając puste miejsce. Ulicę Mickiewicza, przy której stało drugie skrzydło budynku przemianowano na ul. Listopadowego Czynu, a plac Franciszka Smolki w 1946 r. na pl. Zwycięstwa (od 1993 r. plac gen. Hryhorenki). Pomnik Franciszka Smolki w 1946 r. zburzono, a na jego miejscu w 1999 r. wzniesiono pomnik św. Jura (św. Jerzego), upamiętniający wszystkich, którzy „oddali życie w walce z przestępczością”. Gmachu, przed wejściem do którego stoi pomnik, jest siedzibą Lwowskiego Obwodowego Oddziału MSW Ukrainy.

 Młodszy syn Godfryda Aulicha tak wspominał repatriację do Wrocławia: „Dla rodziców był to ciężki czas, w którym musieli zadecydować czy repatriować się do Polski czy też zostać we Lwowie. […] Mój ojciec biorąc pod uwagę nas dzieci, zdecydował się repatriować do Polski. W przypadku pozostania we Lwowie stalibyśmy się obywatelami rosyjskimi, mój brat byłby powołany do wojska rosyjskiego a ja uczęszczałbym w dalszym ciągu do szkół rosyjskich a potem naturalnie odbyłbym służbę też w wojsku rosyjskim. Ponadto udało się zorganizować transport byłych kolegów ojca z Banku Gospodarstwa Krajowego, którego nowe oddziały powstały w wyzwolonej Polsce i który zabiegał o podjęcie przez nich pracy w nowych miejscach. Początkowo miały być to Gliwice, lecz po przyjeździe na miejsce i zobaczeniu tego zadymionego miasta zdecydował się na jazdę do Wrocławia razem z szeregiem swoich kolegów. Po podjęciu decyzji o wyjeździe, mieszkanie nasze zmieniło się w pobojowisko. […] Po kilku dniach spędzonych na rampie dworca towarowego 16 października 1945 r. opuściliśmy nasz Lwów. Z krótką przerwą na przeładunek w Gliwicach dotarliśmy 11 listopada do Wrocławia. Mimo katastroficznych opowieści o zniszczeniach tego miasta, widok z wagonu po przybyciu na dworzec Wrocław Nadodrze napawał optymizmem. Nasz wagon stanął na wiadukcie i widok oświetlonych ulic latarniami gazowymi, co pewien czas turkot tramwaju oraz widok nielicznych przechodniów jakoś bardzo przypominał nasz Lwów. Następnego dnia ojciec ze swymi kolegami udali się do istniejącego tu już Banku Gospodarstwa Krajowego, gdzie przywitano ich entuzjastycznie. Na początek, abyśmy mogli wyszukać sobie jakieś mieszkanie, ulokowano nas i pozostałe rodziny na pierwszym piętrze hali bankowej. Każda rodzina obudowała się swymi skrzyniami, urządziła legowiska, no i na maszynkach spirytusowych rozpoczęto gospodarzyć. Natomiast na parterze tego budynku położonego przy ulicy Zamkowej egzystował normalny bank”. Informacja o siedzibie wrocławskiego oddziału BGK na Zamkowej jako pierwszym miejscu zamieszkania repatriowanych ze Lwowa wraz z rodzinami pracowników przedwojennego oddziału BGK we Lwowie pojawia się również w innych wspomnieniach z tego okresu. Wynika z nich również, że to właśnie pracownicy lwowskiego oddziału BGK stanowili trzon personelu oddziału BGK we Wrocławiu. Wszyscy w początkowym okresie, zanim znaleźli w mieście lub znaleziono im w nim mieszkania, po kilka miesięcy wraz z rodzinami mieszkali w siedzibie funkcjonującego już oddziału na Zamkowej.

 Oddział BGK we Wrocławiu w lipcu 1945 r. był w trakcie organizacji, podobnie jak oddziały w Częstochowie, Olsztynie i Opolu. Funkcjonowały już placówki w Lublinie (od 12 sierpnia 1944 r.), Rzeszowie, na warszawskiej Pradze (od 19 lutego 1945 r.); od lutego 1945 r. w Bielsku Białej, Krakowie, Łodzi, Radomiu i Tarnowie; od marca 1945 w w Bydgoszczy, Katowicach, Włocławku ; od kwietnia w Białymstoku i siedzibie centrali w Warszawie oraz w maju i czerwcu ruszyły oddziały w Gdyni, Poznaniu, Gdańsku i Gliwicach. Główna siedziba centrali mieściła się w Łodzi w gmachu przedwojennego oddsziału przy Al. Kościuszki 63. Pierwsza siedziba wrocławskiego oddziału przy ul. Zamkowej 4 (niemiecka SchloßStrasse 2/4) znajdowała się w wybudowanej w 1891 r. wg projektu architekta miejskiego Richarda Plüddemana neorenesansowej siedzibie Schlesische Boden-Credit-Actien-Bank (Śląski Ziemski Bank Kredytowy). Niemiecki bank mieścił się na pierwszym piętrze, na parterze sklepy, natomiast drugie piętro i poddasze przeznaczono na mieszkania. Budynek w czasie wojny zbytnio nie ucierpiał. Na fot. obok gmach przy Zamkowej 4 w pierwszych tygodniach po zakończeniu wojny, 1945 r. Ówczesna ulica Zamkowa łącząca wrocławski Rynek z pl. Solnym od lat 80.tych ub. wieku nosi nazwę E. Gepperta. Natomiast dzisiejsza 150 metrowa ul. Zamkowa łącząca ul. Kazimierza Wielkiego z pl. Wolności i ul. H. Modrzejewskiej po 1945 r. do końca XX w. była bezimiennym placem, m.in. parkingiem. Uliczką z nazwą stała się dopiero po remoncie dawnego zamku królów pruskich na potrzeby Muzeum Miejskiego. “Od tego czasu ojciec raczej sam poszukiwał mieszkania dla nas. Ostatecznie znalazł razem ze swymi kolegami bankowymi domek w niezniszczonej dzielnicy Zacisze. […] Inni jego koledzy też znaleźli domki i zdecydowali się tutaj zamieszkać. Dzielnica była ładna, lecz minusem jej było dalekie położenie od miejsca pracy oraz sklepów.  […] Ojciec miał kawał drogi do pracy, co przy bardzo mizernej komunikacji miejskiej stanowiło to duży kłopot. Na szczęście ponieważ w dzielnicy naszej zamieszkiwała prawie cała kadra kierownicza, więc problem ten rozwiązano w ten sposób, że stara niemiecka ciężarówka typu Hanomag przywoziła i odwoziła codziennie pracowników. […] Z czasem komunikacja się poprawiła i dojazdy do pracy odbywały się już bądź środkami komunikacji miejskiej, bądź nielicznymi samochodami prywatnymi i służbowymi. Z czasem bank przeniesiony został na plac Kościuszki, do okazałego dawnego budynku banku niemieckiego, który miał cały środek wysadzony w powietrze, gdy grupka Rosjan starała się dotrzeć do skarbca. Ojciec, który nie należał do partii, nie mógł w tym okresie zostać dyrektorem, więc dochrapał się tylko stanowiska prokurenta”. Na fot. poniżej kolejno czerwonymi strzałkami oznaczony fragment siedziby niemieckiego banku (1929 r.) i w 1945 r.

 

Wrocławski oddział BGK przeniósł się do nowej siedziby na pl. Kościuszki najprawdopodobniej w 1947 r. Co prawda we “Wrocławskim Kalendarzu Akademickim” na rok 1947 adresem oddziału BGK jest jeszcze ul. Zamkowa 4, ale już w „Monitorze Polskim” z 6 grudnia 1947 r. jest już pl. Kościuszki. Po przenosinach oddziału BGK na p. Kościuszki gmach przy Zamkowej 4 przejął NBP. Nową siedzibą oddziału BGK przy pl. Kościuszki 8 (niemiecki Tautentzienplatz nr 4/5) został okazały gmach oddziału Dresdner Bank, wybudowany w klasycystycznym stylu w latach 1912-1913 r. według projektu Ernesta Schüttego, kierownika biura budowlanego centrali banku w Berlinie.

 

1.gmach oddziału Dresdner Bank  na Tautentzienplatz 4/5 ok. 1915 r. 2. sala operacyjna w gmachu oddziału Dresdner Bank. 

 

1.gmach przedwojennego oddziału Dresdner Bank napl. Kościuszki we Wrocławiu, 1946 r. 2. siedziba wrocławskiego oddziału BGK na pl. Kościuszki w 1948 r. z widoczną na fryzie (poziome belkowanie pomiędzy osadzonym bezpośrednio na kolumnach architrawem oraz wystającym poza lico elewacji gzymsem) nazwą naszego banku – kamienne/betonowe litery pomiędzy dwoma czerwonymi kropkami.

 

25 października 1948 r. ukazał się podpisany przez prezydenta B. Bieruta, premiera J. Cyrankiewicza i ministra skarbu W. Jastrzębskiego dekret o reformie bankowej, w którym jest mowa o powstaniu Banku Inwestycyjnego, drugiego obok NBP wymienionego w dekrecie banku państwowego. Bank ten miał przejąć zadania BGK i był to formalny początek procesu marginalizacji roli BGK, który miał zakończyć się likwidacją banku. Od stycznia 1949 r. gmach centrali BGK został siedzibą Banku Inwestycyjnego, który w zakresie finansowania inwestycji miał zająć miejsce BGK, którego pierwotnie miał być likwidatorem. Dekret o reformie bankowej z 25 października 1948 r. nie przewidywał dla BGK miejsca w nowym, wzorowanym rozwiązaniach sowieckich systemie bankowym Polski. Pozostałe zadania BGK miał przejąć NBP i w mniejszym zakresie Bank Handlowy. Nowy zarząd BGK, na czele którego stał prezes Wojnar, koncentrował się na pracach związanych z planowanym ostatecznie na 1 listopada 1949 r. uruchomieniem Banku Inwestycyjnego. Zarząd ten, realizując zadania zlecone przez resort skarbu, pełnił rolę likwidatora BGK. Pod pozorem dostosowania struktury BGK do zasad nowego systemu finansowego państwa, w BGK rozpoczął się, kierowany przez zakładową organizację partyjną i Urząd Bezpieczeństwa, demontaż dotychczasowych struktur BGK. Bank Inwestycyjny miał w całości przejąć tzw. „rachunek polski”, czyli wszelkiego rodzaju operacje bankowe związane z okresem powojennym wg stanu bilansowego na dzień 31 października 1949 r. Miał również przejąć większość aktywów i pasywów BGK, nieruchomości, wyposażenia i pracowników. Na wieść o tym pracownicy BGK zaczęli na dużą skale składać wnioski o zwolnienie z pracy. Zaczęły się też zwolnienia przedwojennych pracowników pozbawianych prawa do emerytury. Dotyczyło to zarówno pracowników centrali, jak i oddziałów, oraz co ciekawe, zarówno członków kadry kierowniczej, jak i szeregowych pracowników. Zaczęły się również aresztowania z przyczyn politycznych. We Wrocławiu na przykład w listopadzie 1948 r. aresztowano dwóch pracowników. Jednym słowem BGK uznany został przez ówczesne władze za „historyczny przeżytek”, a symbolem ducha nowych czasów miał został Bank Inwestycyjny.

 

Proces rozdziału BGK i Banku Inwestycyjnego nie dokonał się jednak z dnia na dzień, a nawet zaczął się przedłużać. Przekazanie Bankowi Inwestycyjnemu majątku BGK nastąpić miało na podstawie bilansu na dzień 31 października 1949 r. W 1949 r. BGK posiadał 29 oddziałów, stan zatrudnienia wynosił 3029 osób, z czego w centrali 685, w oddziałach 2344. Polityka personalna, zarząd nieruchomościami i sprawy administracyjne BGK znalazły się w kompetencjach Banku Inwestycyjnego. Pod koniec 1949 r. powstał nawet plan, aby faktyczne kierownictwo nad BGK i Bankiem Inwestycyjnym sprawował komisarz rządowy ze specjalnymi pełnomocnictwami ministra skarbu. W 1950 r. BGK otrzymał własny budżet, a w nie do końca zlikwidowanej centrali utworzono trzy wydziały: likwidacji kredytów własnych, akcji zleconych i księgowości. Kierownictwo BGK usytuowane zostało na szczeblu Dyrekcji Technicznej, składającej się z dyrektora i trzech jego zastępców. Tym samym BGK praktycznie stał się jednym z departamentów Banku Inwestycyjnego. Ostateczny rozdział obydwu instytucji dokonał się w 1951 r., kiedy dla centrali BGK wydzielono osobne kierownictwo, osobne pomieszczenie w historycznej siedzibie oraz zlikwidowano 29 oddziałów, które czasowo uzyskały statut delegatur BGK przy oddziałach Banku Inwestycyjnego. Zadaniem delegatur była likwidacja przedwojennych i wojennych interesów BGK. Ostatnią delegaturę BGK zlikwidowano w 1956 r. w Poznaniu.

 Gotfryd Aulich „po przejściu na emeryturę bardzo się załamał. Widząc to umożliwiłem mu pracę na uczelni przy porządkowaniu naszej katedralnej biblioteki. To spowodowało u niego dojście do jakiej takiej równowagi psychicznej. Niestety choroba związana z zanikiem mięśni, mimo dużych starań lekarzy, czyniła dość szybkie postępy. Siłą swej woli dotrwał do 50. rocznicy swego ślubu, na którą przyjechała cała pozostała nasza rodzina. Dnia 22 kwietnia 1972 r. zasnął w spokoju”.

 1.złote wesele Godfryda i Kazimiery Aulich (w środku twarzami do obiektywu), obok nich po naszej prawej Jerzy Aulich, 1972 r. 2. nekrolog Godfryda Aulicha, 1972 r.   

 Pierwszą siedzibę wrocławskiego oddziału BGK przy Zamkowej 4 (obecnie ul. E .Gepperta 4) po przeprowadzce na pl. Kościuszki użytkował NBP. Nie wiemy kiedy budynek stał się siedzibą oddziału PKO BP. Mogło to się stać w 1975 r., gdy bank pod nazwą Powszechna Kasa Oszczędności (pod taką nazwą od 1950 r. funkcjonowała założona w 1919 r. Pocztowa Kasa Oszczędności) zaczął funkcjonować w strukturach NBP. Budynek wpisany jest do wrocławskiego rejestru zabytków i do niedawna mieściła się w nim siedziba oddziału PKO BP. Obecnie wystawiony jest przez bank na sprzedaż. Poniżej pocztówka z drugiej poł. lat 90-tych z grafiką przedstawiającą siedzibę oddziału PKO BP przy ul. Gepperta 4 oraz na fot. z 2009 r.

 Jeśli zaś chodzi o drugą siedzibę wrocławskiego oddziału BGK przy pl. Kościuszki 7/8, to nie udało się jak na razie jednoznacznie przesądzić, czy podobnie jak inne siedziby oddziałów BGK stał się siedzibą Banku Inwestycyjnego i dopiero po jego likwidacji w 1970 r. przejęty został przez NBP. Na archiwalnych fotografiach z początku lat 50 i późniejszych widać, że nazwa BGK z fryzu gmachu była już skuta, ale ślady po literach pozostały. Ponadto w latach 1954-1958 pl. Kościuszki w sąsiedztwie gmachu banku był jednym, wielkim placem budowy Kościuszkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej, , co mogło spowodować przerwę w użytkowaniu gmachu. Architektura elewacji budynków KDM nawiązywała do ocalałych na placu z wojennych zniszczeń gmachów Dresdner Banku, hotelu „Savoy” i domu towarowego „Wertheim”. Po 1989 r. w gmachu przy pl. Kościuszki 7/8 mieścił się oddział poznańskiego Wielkopolskiego Banku Kredytowego (WBK), jednego z dziewięciu banków wydzielonych w 1989 r. ze struktur NBP. Po połączeniu WBK w 200o r. z wrocławskim Bankiem Zachodnim (BZ), również powstałym w 1989 r., gmach został siedzibą powstałego w ten sposób BZ WBK. Gmach wpisany jest do rejestru zabytków. Poniżej na fot. z 1953 i 1954 r. 

 

1.była siedziba oddziału BGK z widocznymi na fryzie przy powiększeniu zdjęcia w oryginalnych rozmiarach śladami skutych liter z nazwą naszego banku (pomiędzy czerownymi kropkami), 1964 r. 2. oddział BZ WBK w 2015 r.

 Do Wrocławia BGK powrócił w 1997 r. Siedziba oddziału początkowo mieściła się do 2000 r. w zabytkowej kamienicy z 1888 r. przy niewielkiej, staromiejskiej uliczce Kiełbaśniczej 28 (do 1946 r. Herrenstrasse). Na fot. poniżej kolejno od lewej kamienica przy Kiełbaśniczej w 1904 r., w 1987 r., w 200o r. jeszcze jako siedziba oddziału BGK i w 2010 r.

Od 2000 do chwili obecnej w bliskim sąsiedztwie przy podobnej w charakterze uliczce Malarskiej 26 w gruntownie wyremontowanej i zaadaptowanej na potrzeby banku starej kamienicy. Na fot poniżej kolejno od lewej kamienica przy Malarskiej 26 w 1987 r. oraz jako siedziba oddziału BGK w 2005, 2013 i 2014 r.

Mateusz Wierzbicki

 

 

 

Skok na 80 milionów

 

 

"80 milionów". Jak było naprawdę?

 

Artykuł Newsweek Historia – Polska 25.11.2011

rozmawiał Rafał Bubnicki

25-11-2011 

 

Jak wykraść z banku własne 80 mln złotych? Waldemar Krzystek nakręcił film o głośnej akcji Solidarności, a my dotarliśmy do Jerzego Kwapińskiego, osoby, dzięki której udało się ograć bezpiekę.

Ta akcja szybko obrosła legendą, choć pozornie chodziło o najzwyklejszą w świecie operację legalnego podjęcia pieniędzy z konta. Ale w Polsce Ludowej, szczególnie tuż przed stanem wojennym, nic nie było normalne i takie przedsięwzięcie należało przygotować równie starannie jak napad na bank.

3 grudnia 1981 r. działacze dolnośląskiej Solidarności, przewidując wprowadzenie przez władze PRL stanu wyjątkowego, pobrali ze związkowego konta we wrocławskim banku 80 milionów złotych. Tego samego dnia zdeponowali je u arcybiskupa Henryka Gulbinowicza, metropolity wrocławskiego. 

 

25 listopada wchodzi do kin film „80 milionów” w reżyserii Waldemara Krzystka o tych wydarzeniach, my zaś prezentujemy najmniej znaną część legendarnej historii. Opowiadamy, jak operacja wyglądała z perspektywy pracowników V Oddziału Narodowego Banku Polskiego we Wrocławiu, którzy umożliwili związkowcom wypłatę pieniędzy zgodnie z obowiązującymi przepisami, a zarazem bez informowania Służby Bezpieczeństwa. To dzięki ich pomocy przeprowadzono tę operację. Oni też po wprowadzeniu stanu wojennego ponieśli konsekwencje.

NEWSWEEK: Kiedy dowiedział się pan o zamiarze podjęcia 80 milionów przez działaczy Solidarności?
JERZY KWAPIŃSKI 
(w 1981 r. przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność w V Oddziale NBP we Wrocławiu): 2 grudnia 1981 roku przyszedł do mnie do banku Józef Pinior, wówczas rzecznik finansowy Zarządu Regionu NSZZ Solidarność Dolny Śląsk, i poinformował, że zamierza podjąć z konta Solidarności w V Oddziale NBP prawie wszystkie pieniądze. Nasz oddział obsługiwał wtedy zakłady budżetowe, wojsko, milicję i organizacje społeczno-polityczne, między innymi związki zawodowe.

Newsweek: Znał pan wcześniej Piniora?
Jerzy Kwapiński: 
Tak. Kiedy powstawała Solidarność, byłem naczelnikiem Wydziału Informatyki NBP, a Józef Pinior pracował w Wydziale Operacji Zagranicznych I Oddziału NBP we Wrocławiu. Byłem szefem komisji zakładowej w V Oddziale i spotykaliśmy się w związku z działalnością Solidarności. W połowie 1981 roku Pinior został członkiem władz regionalnych związku i zaczął pracę w zarządzie regionu.

 

Newsweek: Co pan odpowiedział na jego propozycję?
Jerzy Kwapiński:
 Było dla nas oczywiste, że podjęcie takiej kwoty to operacja, którą trzeba przeprowadzić po cichu, szybko i sprawnie. W obecności Piniora zadzwoniłem do Jerzego Aulicha, dyrektora V Oddziału NBP, poinformowałem go, że mam sprawę, która wymaga jego obecności. Gdy powiedziałem, o co chodzi, dyrektor Aulich stwierdził, że wszystkie sprawy związane z operacjami finansowymi załatwia pani Maria Leszczyńska, naczelnik wydziału kasowo--skarbcowego i główna księgowa. Chyba do niej zadzwonił, bo kiedy przyszliśmy, była uprzedzona o naszej wizycie.

Newsweek: Jak zareagowała?
Jerzy Kwapiński:
 Rzeczowo. Zapytała, czy Pinior ma listę płac pracowników, którym będą wypłacane pieniądze pobrane z konta Solidarności. To był standardowy wymóg przy wypłatach dla zakładów tzw. budżetówki. Pinior zgodnie z prawdą powiedział, że nie ma takiej listy. Pieniądze nie miały być przecież przeznaczone na wypłaty, tylko na działalność w wypadku wprowadzenia nadzwyczajnych uprawnień dla rządu Jaruzelskiego. Księgowa na to, że w takim razie może być kłopot z wypłatą. Dodała jednak, że musi coś sprawdzić.

Zostawiła nas samych. Sądziłem, że poszła zadzwonić gdzie trzeba. Po chwili jednak wróciła i powiedziała, że sprawdziła przepisy i znalazła furtkę umożliwiającą wypłatę pieniędzy bez listy. Był to prawdopodobnie tajny lub co najmniej poufny przepis ułatwiający wypłacanie pieniędzy dla MO, wojska, PZPR i innych organizacji społeczno-politycznych na tak zwane kopertówki, czyli nadzwyczajne wypłaty bez szczegółowej kontroli. Kiedy ten przepis się pojawił, komuniści nie przewidywali powstania niezależnych organizacji. Po założeniu Solidarności przepisu nie usunięto.

Newsweek: I można było go wykorzystać. Jak wypłaciliście pieniądze?
Jerzy Kwapiński:
 Pani Leszczyńska zapytała, w jakich banknotach mają być wypłacone i jak Pinior chce je zabrać z banku. Kiedy pokazał dwie reklamówki, nie potrafiła ukryć rozbawienia. Pinior nie zdawał sobie sprawy, ile miejsca zajmuje 80 milionów w banknotach, nawet o najwyższych nominałach. Maria Leszczyńska pokazała nam dwie walizki bankowe, które wykorzystywano do przewozu pieniędzy. Zaproponowała, że je pożyczy, z czego skorzystaliśmy.

Newsweek: Nie obawialiście się, że ktoś z banku doniesie Służbie Bezpieczeństwa?
Jerzy Kwapiński: 
Byłem przekonany, że SB ma w banku informatorów. Funkcjonowała tzw. służba zabezpieczeń bankowych, czyli pracownicy zajmujący się zamykaniem i zabezpieczaniem skarbca. To byli dawni ubecy ze stażem jeszcze z lat stalinowskich. Ale oni chyba nie wiedzieli o całej operacji. Mógł za to wiedzieć pracownik, który wyjmował pieniądze ze skarbca. Miał ksywkę Kubuś, był nałogowym alkoholikiem. Czasem na gazie był już od rana. Podejrzewaliśmy, że może meldować esbekom.  Jednak krąg osób wtajemniczonych w całą operację był niewielki – oprócz dyrektora Aulicha i Marii Leszczyńskiej jeszcze kasjerka Elżbieta Szymkowiak, która dokonywała wypłaty.

Newsweek: Kiedy pan się dowiedział, że już jej dokonano?
Jerzy Kwapiński:
 Po południu 3 grudnia 1981 roku, kilka godzin po operacji. Powiedzieli mi o tym albo dyrektor Aulich, albo naczelnik Leszczyńska.

Newsweek: A kiedy się dowiedziała Służba Bezpieczeństwa?
Jerzy Kwapiński:
 Po wprowadzeniu stanu wojennego. Byliśmy pewni, że się dowiedzą. W banku był stan wyczekiwania, kiedy bomba wybuchnie. To był przecież straszny policzek dla SB, tym bardziej że operacja została przeprowadzona dzięki przepisom stworzonym przez władze PRL dla własnej nomenklatury! Gdy SB dostała informacje o wypłacie, w banku zaczęły się kontrole. Esbecy przesłuchiwali pracowników, m.in. Marię Leszczyńską i Elżbietę Szymkowiak. Nie wiem, co zeznały.

Mnie wezwano przed południem 11 stycznia 1982 roku. Oficer SB przesłuchiwał mnie w towarzystwie kobiety, którą spotkałem wcześniej (nie wiedząc o jej podwójnej roli) w szkole programowania maszyn cyfrowych. Wywnioskowałem, że szukają haczyka na Aulicha i Leszczyńską. Zeznając, podkreślałem legalność całej operacji. Tego samego dnia, ze względu na „zagrożenie, jakie stwarzam dla budowy socjalizmu w Polsce”, zostałem internowany. Po kilkudniowym pobycie we wrocławskim więzieniu przewieziono mnie do obozu-więzienia w Nysie. Siedziałem tam do 30 kwietnia 1982 roku.

Z NBP zwolniono mnie w maju 1982 roku po wykorzystaniu zaległego urlopu. Nigdzie nie mogłem znaleźć pracy, a ponieważ moją żonę też zwolniono, pod koniec października wyjechaliśmy do Francji. Dostaliśmy paszporty w jedną stronę.

Newsweek: Co z innymi osobami, które były zaangażowane w akcję?
Jerzy Kwapiński:
 Tego samego dnia, gdy zostałem internowany, czyli 11 stycznia 1982 roku, dyrektor Aulich dowiedział się z „Dziennika telewizyjnego” o odwołaniu go ze stanowiska dyrektora V Oddziału NBP. Przebywał na zwolnieniu lekarskim po zawale serca, który był następstwem przesłuchań i olbrzymiego stresu wywołanego śledztwem i kontrolami w banku.

Kiedy rozmawialiśmy po moim wyjściu z więzienia w Nysie, dyrektor podziękował mi za zeznanie. Najwidoczniej przeczytano mu je, bo wiedział, że zasłaniając się lukami w pamięci, nie powiedziałem niczego, co mogłoby mu zaszkodzić.

Newsweek: Pomógł wam arcybiskup Gulbinowicz.
Jerzy Kwapiński:
 Arcybiskup odwiedzał obóz internowania w Nysie. Tam miałem okazję go poznać. Po wyjściu z obozu dowiedziałem się, że w Watykanie powstaje duży ośrodek obliczeniowy i szukają informatyków. Nie mogłem dostać pracy we Wrocławiu, chciałem spróbować w Watykanie. Poszedłem do kurii. Ksiądz arcybiskup ze stosu papierów na biurku wyciągnął karteczkę z tekstem: „Proszę uważać, u mnie jest podsłuch”. Gdy powiedziałem o celu wizyty, skierował mnie do kurii warszawskiej, która mogłaby mi pomóc. Dużo opowiadał o stosunkach w Watykanie. Opowiadał krytycznie. Pewnie dlatego, abym nie miał zbytnich nadziei na znalezienie tam pracy. I rzeczywiście, pracy nie dostałem.

Newsweek: Czy po 1989 roku spotkał się pan z uczestnikami tamtych wydarzeń?
Jerzy Kwapiński: 
Do Polski przyjechałem po raz pierwszy w 1991 roku. Widziałem się z dyrektorem Aulichem, który wtedy był już ciężko chory, po amputacjach kończyn związanych z powikłaniami cukrzycowymi. Chciał wiedzieć, kto donosił w banku. Ponieważ nie miałem dowodów, wolałem nie snuć domysłów. Jerzy Aulich niedługo potem zmarł (w 1992 roku). Nie żyje także Maria Leszczyńska. W 1991 roku zadzwoniłem do Józefa Piniora [był wtedy pracownikiem naukowym Uniwersytetu Wrocławskiego; w ostatnich wyborach z powodzeniem kandydował do Senatu jako bezpartyjny z listy Platformy Obywatelskiej – przyp. red.]. Chciałem się z nim spotkać. Zanotował telefon, zapewniając, że oddzwoni. Nigdy tego nie zrobił.

 

 

 

Jerzy Kwapiński (ur. 1946) jest programistą i informatykiem w firmach francuskich, znanym działaczem polonijnym. Ukończył Wydział Elektroniki Politechniki Wrocławskiej, w marcu 1968 roku uczestniczył w strajku na Politechnice Wrocławskiej. W latach 1978-1982 był naczelnikiem Wydziału Informatyki NBP i V Oddz. NBP we Wrocławiu, przewodniczącym komisji zakładowej Solidarności. W stanie wojennym został internowany, potem zwolniony z pracy w NBP. Od listopada 1982 roku na emigracji we Francji